Camel – The Opening Farewell – Camel Live In Concert

Drogi czytelniku. Jeśli mam opisać ostatnie wydarzenia, jakie dzieją się w moim prywatnym, muzycznym wszechświecie, to powiem krótko. Ostatnio mają w nim miejsce zjawiska zaiste przedziwne. Rozbrzmiewa w nim muzyka najwyższej próby, o niesłychanym wręcz potencjale emocjonalnym. A nie zawsze tak było. Jako że ten otaczający mnie bezkresny „wszechocean” muzyki jest niezmierzony, nieprzebyty i nie do ogarnięcia, nie raz zdarzało mi się pobłądzić w odmętach eksperymentu, chęci odkrywania nowych brzmień, odczuwania nowych doznań. Najczęściej takie działania odnosiły pożądany efekt, lecz niekiedy wyprowadzały mnie na muzyczne manowce. Mam jednak tę świadomość, iż w moim muzycznym wszechświecie są gwiazdy świecące od lat tym samym, jasnym i niezmiennym światłem, do których zawsze można mieć zaufanie, zawsze można się odwołać, odnieść, ku nim się zwrócić, a one nigdy nie zawiodą. I choć ich blask czasami zasnuwała gęsta mgła nieprzyjaznych meteorytów, to zawsze na muzycznym nieboskłonie były widoczne. Jedną z takich moich szczęśliwych, muzycznych gwiazd jest zespół Camel. Pamiętne wydanie Wieczoru Płytowego w Programie II Polskiego Radia we wrześniu 1984 r. w opracowaniu Tomasza Beksińskiego, kiedy to prezentował wówczas najnowsze dzieło Andy’ego Latimera i jego przyjaciół „Stationary Traveller”, spowodowało, że oddałem się tej muzyce bez reszty. I kochać będę tę muzykę po kres moich dni.
Od kilku dni raduje moją duszę, oczy i uszy najnowsze DVD wydane przez Camel Productions, a mianowicie koncert „The Opening Farewell – Camel Live In Concert”.
Zarejestrowany w 2003 roku pierwszy z koncertów pożegnalnej trasy Camela jest totalną przeciwwagą dla wszystkich zrealizowanych z rozmachem, przeładowanych efektami koncertów. Próżno tu szukać latających śnieżnych gęsi, dzierlatek tańczących w księżycowym szaleństwie swój deszczowy taniec na lodzie. Nie ma tu laserów, ekranów i innych gadżetów wypełniających większą część koncertu, które spychałyby muzykę na dalszy plan. Nie chcę krytykować wszystkich tego typu wydawnictw, jednak, drogi czytelniku, zapewne łatwo domyślisz się, co mam na myśli. Występ Camela w Santa Cruz w Californii to spotkanie z słuchaczem na najbardziej intymnej płaszczyźnie, jaką można sobie wyobrazić. Dzięki oszczędnej scenografii, a w zasadzie jej braku, mamy możliwość bezpośredniego obcowania z zespołem, niemal goszczenia muzyków w domu. Wchodzimy z muzykami w bezpośrednią relację. Kamera pokazuje zespół z bliskiej odległości, niemal zagląda muzykom w oczy, pokazuje ich twarze bardzo wyraźnie. Widzimy ich emocje związane z wykonywaną właśnie dla nas muzyką. Oglądając kilkakrotnie ten koncert odczuwam coś w rodzaju wyróżnienia. Mam poczucie, że zespół gra właśnie dla mnie. Żadnych strojów, masek, teatralnych gestów. Po prostu czterech dżentelmenów grających dźwięki prosto z serca płynące.
Jeżeli chodzi o zawartość muzyczną, znajdziesz mój drogi czytelniku to wszystko, do czego Andy Latimer zdążył nas przyzwyczaić i w czym zakochaliśmy się wszyscy bez reszty. Koncert otwiera „Lady Fantasy”, a dalej już tylko same pyszności: „Moonmadness”, „Ice”, „Stationary Traveller”, „Echoes”, „Rhayader” i „Rhayader Goes To Town”. Myślę, że rozpisywanie się o każdym z tych utworów jest w tym przypadku pozbawione sensu. Są to tematy doskonale znane wielbicielom wielbłądziej muzyki. Wykonanie tych utworów na scenie klubu Catalyst jest „jak zwykle” brawurowe i zapierające dech w piersiach. Trudno mi nawet pisać, bo i co można więcej o tej muzyce wystukać na klawiaturze komputera, trzeba jej posłuchać, przeżyć ten prosty i szczery występ, oddać się jego atmosferze.
A kto dokładnie tworzy tak niepowtarzalny klimat? Oczywiście mistrz ceremonii Andy Latimer: gitara, śpiew, flet, jego wieloletni przyjaciel i prawa ręka Colin Bass: gitara basowa i śpiew, za klawiaturami szaleje Tom Brislin, a za bębnami zasiada dobrze znany fanom Camela Denis Clement. Nad całością czuwał David Minasian, który jest producentem tego wydawnictwa.
Gorąco polecam to intymne spotkanie na małej klubowej scenie w prostym, ubogim oświetleniu z zespołem Camel i ich muzyką. Przeżyć będzie bez liku, a wystarczą one na kilka długich i niezapomnianych wieczorów. Dla fana to pozycja obowiązkowa. Dla mnie to DVD 2010 roku. Miłego oglądania i wielu mocnych wrażeń życzę Ci, drogi czytelniku.

ARB
Grudzień, 2010 r.