Magenta – Chameleon

Nie kryję radości i zadowolenia z faktu, iż oto jedna z moich ukochanych, cenionych przeze mnie formacji Magenta wydaje właśnie swój piąty studyjny album. Oczekiwaniom na ten krążek towarzyszyła mi lekka niepewność. Mianowicie nie do końca było wiadomo, w którą stronę zespół podąży. Wszak ostatnie studyjne wydawnictwo „Metamorphosis” do najwybitniejszych nie należało. Nie dało się ukryć widocznych poszukiwań nowej formy i brzmienia przez zespół. Jego nowa fonograficzna produkcja daje dość jasny obraz kierunku, jaki grupa obrała na kolejne lata. I jest to nader ciekawa propozycja dla fanów artrocka. Od płytowego debiutu Magenty mija właśnie dziesięć lat. Wcześniej jej lider i maszyna napędowa tego przedsięwzięcia Rob Reed znany był jako Cyan. To było takie młodzieńcze szaleństwo Walijczyka. Dość toporne w brzmieniu płyty, zawierające bardzo przewidywalne neoprogresywne brzmienia, co nie oznacza, że nie przyjemne dla ucha. Szkoda tylko, że żadna z płyt Cyan nie jest już dostępna na rynku, bo myślę, iż mimo lekkiego nieokrzesania muzycznego i dość ubogiej produkcji, warte są chwili uwagi ze strony słuchacza. Magenta to już inna historia. Mamy tu do czynienia z dojrzałym zespołem, oczywiście pod wodzą Roberta, realizującym jego pomysły. Jednak to już zupełnie inna o kilka klas, wyższa twórczość. Niewątpliwą perłą w brzmieniu Magenty jest głos Christiny Booth i gitara Chrisa Fry’a, żywcem wyjęta z kanonu brzmień kreowanych przez Steve’a Howe’a z Yes.
Magenta to dość subtelne połączenie kilku nurtów rocka symfonicznego. Mamy tu pełne przepychu, obfitujące w szereg muzycznych ozdobników aranżacje, będące efektem namacalnej i wyczuwalnej fascynacji twórczością i brzmieniem Yes. Z drugiej zaś strony odczuwalny jest nastrój typowy dla kameralnej orkiestry symfonicznej. Dzieje się to za sprawą bogatych, a zarazem subtelnych orkiestracji obecnych w twórczości Magenty. Całości dopełnia lekki, baśniowy klimat stworzony niegdyś przez zespół Renaissance. Charakterystyka brzmienia Magenty, którą spróbowałem wam przybliżyć w kilku słowach, znajduje pełne odzwierciedlenie zwłaszcza na dwóch albumach: moim ulubionym jak dotąd „Seven”, a także na najnowszej płycie „Chameleon”. Na debiutanckim dwupłytowym wydawnictwie grupa chciała pokazać całą paletę swoich możliwości, więc album nie jest zbyt spójny, jednak jak na debiut całkiem przyzwoity, na krążkach „Home” i „Metamorphosis” zespół chyba lekko przekombinował z pomysłami. Zaś na wspomnianych wcześniej płytach „Seven” i opisywanym w tym tekście krążku mamy do czynienia z niebywałą równowagą formy i treści. Dodatkowej, pozytywnej aury tej muzyce dodaje głos Christiny. Poprzez jej śpiew muzyka Magenty nabiera kobiecej lekkości, swego rodzaju tajemnicy, jaką ogólnie posiadają kobiety, sekretu, którego nie odkryjemy do końca, ale jego subtelność nie pozwoli nam przejść obojętnie. Muzyka Magenty za sprawą jej wokalistki kusi jak Ewa Adama. Mamy ochotę na zerwanie i kosztowanie tego, co najbardziej kuszące i zakazane. Rob Reed, serce i mózg całego tego przedsięwzięcia, jest muzykiem wszechstronnie wykształconym, utalentowanym, pracowitym i nie mającym problemu z przełożeniem swoich wizji na język muzyki. Ostatnio Rob dał się poznać także jako szef własnej oficyny wydawniczej White Knight Records, która ma na swoim koncie wydanie dwóch albumów: debiutanta ze słonecznej Italii, grupy AltaVia (był także producentem tego krążka), a także pierwszej płyty byłych członków Magenty, którzy ukryli się pod szyldem C-Sides. Teksty o obu tych albumach znajdziecie na Rockowej Wyspie. Oby więcej takich prężnie i kreatywnie działających osobistości na progresywnej scenie.
Magenta to obecnie trio: Christina Booth – pełen niebiańskiego uroku śpiew, Chris Fry – wszelakie gitary oraz lider Rob Reed – wirtuoz klawiatur, grający tak jak Józef Skrzek z SBB również na basie, a na dodatek czasem i gitarą nie pogardzi. Reszta składu uległa erozji i zmaterializowała się w innych formacjach: Reasoning i wspominany wcześniej C-Sides. Aby muzyka mogła zabrzmieć zgodnie z wizją mistrza, zaprosił on do udziału w nagraniu najnowszego materiału kilku gości, m.in. Kierana Bailey’a grającego na bębnach, a także gitarzystę Martina Rossera, grającego w dwóch utworach.
A jaka jest ta nowa płyta? Cudna, śliczna, ulotna, delikatna, momentami nieco dynamiczna. Pełna czystego, jasnego śpiewu Christiny. Rob Reed postawił na najnowszym albumie na mniejszą rozrzutność w aspekcie wykorzystywania całego swojego wachlarza możliwości aranżacyjnych – mniej przepychu, bardziej selektywne i oszczędne wykorzystanie poszczególnych środków muzycznej ekspresji. Forma przejrzysta, klarowna, będąca bardziej czytelną dla odbiorcy, a co za tym idzie i lepiej przyswajalną dla mniej wyrafinowanego słuchacza. Ten zabieg wcale nie wpłynął niekorzystnie na wizerunek ostatniego albumu, wręcz daje zaskakująco pozytywny efekt.
Płytę otwiera dość typowy dla Magenty w swym wyrazie utwór „Glitterball”. Mamy na tym krążku kilka wyróżniających się kompozycji takich jak: „Guernica”, „Turn The Tide”, „Book Of Dreams” czy zamykający ten album utwór „Red”. Są to z jednej strony typowe dla Magenty rozbudowane kompozycje. Jednak mamy tu do czynienia z mniejszą ilością pomysłów, jakie zdolny jest upchać Rob Reed w prawie ośmiominutowej muzycznej noweli. Album nie razi przepychem. Nie dusi od nadmiaru środków wyrazu i przerostu formy nad treścią. Płyta zawiera dziewięć pełnych kobiecego uroku i wdzięku melodii. Jest może łatwiejsza w odbiorze, mniej skomplikowana, ale w żaden sposób nie banalna. Oczywiście, że wolałbym, by dłuższe kompozycje stanowiły większość, by proporcje były takie, jak na moim bezwzględnie ulubionym krążku „Seven”, niemniej jednak „Chameleon” zyska z pewnością uznanie w uszach i gustach wielbicieli gatunku, jak i samego zespołu. Być może nie aż tak olbrzymie jak wspominany już klasyczny album Magenty, ale jednak zostanie doceniony. Płyta „Chameleon” zasługuje na większą uwagę niźli jednorazowe przesłuchanie. Mnie bardzo przypadła ona do gustu. Mam olbrzymią słabość do głosu Christiny, jak i do sposobu i formy muzycznej wypowiedzi całego zespołu. Polecam ten krążek z całego serca.

ARB
Październik, 2011 r.