Burg Herzberg Festival – 2010
Poszukiwacze wyrafinowanych muzycznych wrażeń ostatnimi czasy nie mają powodów do narzekania. W samej tylko Europie mapa festiwalowa w okresie letnim niemal co tydzień proponuje nam, spragnionym muzyki na żywo jakiś przegląd, jakiś prog day, tu i ówdzie, aż trudno się zdecydować, a i kieszeń takiego rogu obfitości często dźwignąć nie może. Osobiście cieszę się z takiego stanu rzeczy. Jest w czym wybierać. Raduje mnie myśl o tym, że również w Polsce aż roi się od niekwestionowanych nazwisk i nazw zespołów, które bez mała 40 lat temu współtworzyły muzykę, która jak żadna inna ma trwałe miejsce w naszych sercach, a co za tym idzie i na naszych półkach pod postacią pieczołowicie i z poświęceniem zbieranych płyt.
Chciałbym opowiedzieć Ci, drogi czytelniku, o imprezie, która kilka lat temu, odkryta zupełnie przypadkowo, stanowi nieodłączny element moich planów wakacyjnych, która dzięki swojemu magicznemu miejscu i atmosferze zajmuje szczególne miejsce w moim sercu i nie ma w tym żadnej przesady ani patosu.
Burg Herzberg Festival – w podtytule „Traditional Hippie Convention” to bardzo stara i zasłużona impreza odbywająca się z niewielkimi przerwami od 1968 roku. Na słonecznych pastwiskach landu Hestia, u stóp Góry Serca, w lipcu zjeżdżają się wielbiciele klasycznego hardrocka, psychodelii, spacerocka, folku, a także rocka progresywnego. To cztery letnie dni, kiedy zapomnieć można o całym świecie i aż trudno uwierzyć, że taka „luzacka” rockowa idylla ma miejsce na niemieckiej ziemi, gdzie dominuje ten słynny niemiecki porządek Koncerty odbywają się równocześnie, od południa aż po świt, na trzech scenach: głównej, małej oraz na polu namiotowym, gdzie muzyka nigdy nie milknie. Również na polu namiotowym można napotkać na ogłoszenia o organizowanych jam session, na które zapraszani są chętni z instrumentami. Jedną z ciekawostek jest to, iż alejki na polu namiotowym noszą nazwy zespołów koncertujących podczas aktualnej edycji festiwalu. Mieszkałem m.in. przy Uriah Heep Road oraz Riverside Street.
Kiedy trafiłem tam po raz pierwszy, a było to w 2005 roku, niemal zakochałem się w tym mistycznym miejscu od pierwszego wejrzenia, a miłość ta nie przeminęła mimo upływu lat. Mnóstwo kolorowych namiotów, starych samochodów, motocykli, długowłosych hippisów leżących na trawie i popijających trunki, które potęgują doznaną już nirwanę. Całe rodziny, których członkowie na co dzień pewnie mają odpowiedzialne posady, a ich dzieci chodzą do prestiżowych przedszkoli i szkół, tutaj są wolni od poukładanej mozaiki dnia codziennego.
Jak się później okazało, w 2005 roku odbył się jeden z najlepiej obsadzonych festiwali, przynajmniej takie były opinie na stronie festiwalu. Za jeden bilet w cenie 70 euro zobaczyłem klasyczne tuzy takie jak: Jane, Epitaph, Audience, Manfred Mann’s Earth Band, Big Brother & The Holding Company z wokalistką, która sprawiała wrażenie sklonowanej Janis Joplin, Ten Years After oraz Love With Artur Lee. A ponadto: Mostly Autumn, IQ, Anekdoten, Ozric Tentacles, Korai Örom, Siena Root. Tę ostatnią formację właśnie tam poznałem i okazało się, że trzy lata później ten sam zespół dał na tym festiwalu jeden z najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem. I tak jest co rok: Van Der Graaf Generator, Grobschnitt, Lazuli, Space Ritual, Soft Machine, Sahara, Colosseum, Uriah Heep, UFO, Wishbone Ash, Focus, Birdfish, Paatos, Quantum Fantay, Pavlov’s Dog, Space Debris i wiele, wiele innych. Mamy także swój polski akcent na tym festiwalu. W 2006 roku na małej scenie wystąpiła nasza duma matematyczno-ezoteryczno-hipnotycznego grania – Indukti, ale prawdziwy sukces odniósł nasz Riverside w latach 2007 i 2008. Ich pierwszy koncert w rzęsistym deszczu, przy stroboskopach błyskawic, których żaden oświetleniowiec by nie wymyślił, około pierwszej po północy, był najbardziej przejmującym koncertem tej formacji. Dostarczył tak niezapomnianych wrażeń, że pamiętać będę to do końca życia. Chłopaki z Riverside pojawili się tam raz jeszcze, rok później i dla kontrastu zagrali po grupie Focus, około godziny siedemnastej, w pełnym słońcu. Było to zupełnie inne, ale tak samo intensywne przeżycie. Warto wspomnieć o ludziach, którzy tam przyjeżdżają. Przede wszystkim uczestniczą w każdym koncercie, nie przepychają się łokciami pod scenę, tańczą, leżą na trawie, po prostu słuchają muzyki. Warto również nadmienić, że każdy z występujących tam zespołów gra pełnowymiarowy koncert.
Przez cztery dni, bo festiwal odbywa się od czwartku do niedzieli, doznajemy uczty muzycznej najwyższej próby. I choć czasem słońce jest tak kąsające, że aż trudne do zniesienia, a innym razem zenitalny deszcz zamienia łąki w błoto, dzięki czemu zyskujemy nieprzewidzianą aczkolwiek darmową terapię błotną, to naprawdę warto tam pojechać, by naładować akumulatory, posłuchać muzyki swoich ulubionych zespołów, poznać nowe formacje, zakupić kilka płyt, a przy okazji jakiś ładny ciuszek lub biżuterię dla ukochanej, poznać niezwykle otwartych ludzi, umacniać więzy polsko-niemieckie przy zjawiskowo smacznym i skutecznym w działaniu winie z guaraną. I nie jest istotne, że trzeba spać pod namiotem, że myć się trzeba w polowych toaletach. Warto – dla atmosfery z nieustającą muzyką w tle, gdzie ludzie czują się wolni bawiąc się na koncertach i przy muzyce z własnych płyt, a nawet kaset, gdzie można czuć się bezpiecznie wychodząc z namiotu, nie obawiając się o swój dobytek.
W bieżącym roku też się wybieram na słoneczne pastwiska u stóp Góry Serca. Zobaczę m.in. Nektar, Eloy, Hawkwind – te formacje już nie po raz pierwszy na festiwalu, Jeffa Becka, Astrę.
Ten festiwal ma jeszcze jedną zaletę. Nigdzie za tak niewielkie pieniądze nie zobaczę tylu fantastycznych, interesujących mnie zespołów. Nigdzie nie wysłucham takiej dawki bliskiej mi muzyki. Jeszcze tylko kupić nowy namiot i... witaj muzyczna przygodo kolejny raz.
PS. Nie bez znaczenia jest fakt, iż ten pełen duszy festiwal ma miejsce zawsze podczas pełni księżyca, co dodaje jeszcze więcej magii temu miejscu i dziejącym się tam wydarzeniom. Gorąco polecam.