The Mission – Warszawa, Progresja Music Zone 23.10.2016
Wreszcie, po 22 latach The Mission ponownie wystąpił w Polsce. Długo Wayne Hussey i jego kompania kazali na siebie czekać. Bez zbędnych słów napiszę od razu we wstępie, że było warto. Nadmienię, że w porównaniu z kilkoma ostatnimi przeciętnymi wydawnictwami zespołu nowy album „Another Fall From Grace” przywrócił w pełni dawną świetność The Mission. W moim przekonaniu za sprawą ostatniego krążka Wayne Hussey osiągnął muzyczną równowagę, a koncert w warszawskiej Progresji tylko przypieczętował moje – jak się okazuje bardzo trafne odczucie. Na nasze szczęście – a piszę to w imieniu fanów The Mission – są ludzie, którzy zechcieli zaryzykować organizację koncertu. Myślę tu o agencji koncertowej HQ44, dzięki której miałem okazję przeżyć już wiele fantastycznych koncertów. Pragnę wspomnieć choćby o Deine Lakaien.
Na koncert The Mission wybrałem się wraz z małżonką oraz moim przyjacielem ze Śląska, gitarzystą i liderem zespołu The Adekaem Krzysztofem Walą, który też zabrał swoją lepszą połowę. Piszę o tym, gdyż chcę podkreślić, iż ważne jest towarzystwo, w jakim mamy zamiar spędzić zaplanowany wieczór. Wszyscy mieliśmy jeden cel – zobaczyć, wysłuchać i przeżyć koncert The Mission. Takie podejście gwarantowało przynajmniej z naszej strony doskonałą zabawę. Żadnych zbędnych dywagacji, bezsensownych sprzeczek o to, co jest lepsze, a co gorsze. Przez całą drogę odczuwalna była atmosfera miłości do muzyki, aż dotarliśmy do Klubu Progresja Music Zone.
Koncert punktualnie otworzył zespół The Awakening. W tym miejscu wyznam, że przeżyłem głęboki szok. Supporty nie zawsze bywają trafione. Nader często zdarza się, że zespół mający za zadanie rozgrzać publiczność okazuje się totalnym niewypałem, którego muzykę ciężko przełknąć. Odnosimy wówczas wrażenie, że już nikt nam nie zwróci straconej godziny z naszego życia. Tak było np. na koncercie Camouflage. Przed tym fenomenalnym zespołem wystąpiła jakaś gotycko-elektroniczna rzeźnia, która do dziś odbija mi się czkawką. Brzmienie oraz niebywała ekspresja The Awakening zamurowały mnie. Stałem jak wryty, zasłuchując się w każdy dźwięk. Przyznaję, nie znałem wcześniej muzyki tej formacji. Mój świat pełen jest takiej ilości muzyki, iż nie sposób jest się z nią zapoznawać na bieżąco. Tym bardziej cenne dla mnie jest to koncertowe odkrycie. Obecnie głęboko zanurkowałem w dyskografii The Awakening.
Nadszedł czas na danie główne tego niedzielnego wieczoru – The Mission. W zasadzie ich występ można by zamknąć w kilku pozytywnych epitetach. Był to występ doskonały pod każdym względem. Zespół jest w najwyższej muzycznej formie od wielu lat. Doskonałe nagłośnienie tego wieczoru, genialne światła, kapitalny dobór materiału przyczyniły się do tego, iż występ The Mission można uznać za perfekcyjny. Należy pamiętać o tym, że zespół świętuje w tym roku trzydzieści lat istnienia, więc Wayne Hussey zaczerpnął pełną garścią ze swojego bogatego dorobku. Zrobił to ku mojej olbrzymiej radości. Na scenie Progresja Music Zone zabrzmiało sporo materiału z albumów „The First Chapter” oraz „God’s Own Medicine”. Nie zabrakło także muzyki z najnowszego genialnego krążka „Another Fall From Grace”. W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. Zespół przywiózł ze sobą najnowszy materiał na winylowym krążku. Jako wielbiciel dźwięków prosto spod igły nabyłem bez wahania to cudo. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy po odejściu od stoiska odkryłem, iż longplay jest pojedynczy i zawiera tylko osiem kompozycji. Niewybaczalnym błędem jest takie potraktowanie starych wiernych fanów analogowych brzmień przez The Mission. Zważywszy na fakt, iż „Another Fall From Grace” jest bardzo równym albumem, pozbawienie nas aż czterech kompozycji jest lekko mówiąc nietaktem ze strony zespołu. Poprzedni przeciętny album „The Brightest Light” wydany w 2013 roku zawiera cały materiał na dwóch czarnych krążkach. Na otarcie łez napiszę, że płyta jest przynajmniej ładnie wydana i dobrze brzmi, co sprawia, że słucha się jej z przyjemnością.
Trzeba podkreślić, że The Mission grali mocno, sprawnie i konkretnie. Na podstawową część koncertu złożyło się dwanaście utworów. Zespół sprawnie przeszedł do dwóch bisów zawierających po trzy utwory. Usłyszeliśmy brawurowe wykonanie największego przeboju zespołu „Butterfly On A Wheel”. Wyznam, że wykonanie „Only You & You Alone” z ostatniego krążka było dla mnie jednym z najbardziej elektryzujących momentów tego wieczoru. Bardzo dobrze się czuję w takim otoczeniu dźwiękowym, jakie zaproponował nam The Mission na warszawskiej scenie. Taka niemal hipnotyczna, transowa konstrukcja zasadniczej części koncertu wprawiła moją duszę i ciało w stan błogiej lewitacji. Kiedy płynie utwór za utworem, nie zastanawiam się nawet, do jakiej płyty należy dana kompozycja lub w jakich okolicznościach usłyszałem ją po raz pierwszy. Ważna jest muzyka, a wraz z nią piętrzące się emocje tu i teraz. The Mission zapewnia na koncertach takie wrażenia. Nie było na tym koncercie miejsca na zbędne popisy instrumentalistów, niekończące się długie solówki gitarowe wiercące często niechciane dziury w głowie słuchaczy. The Mission na żywo to potężna dawka energii oraz wyjątkowego, oryginalnego, pełnego emocji brzmienia.
The Mission jest jednym z najciekawszych zjawisk w muzycznej spuściźnie lat osiemdziesiątych. Obok Ultravox, Icehouse oraz Talk Talk to właśnie do brzmienia gitary i głosu Wayne’a Husseya sięgam najczęściej. Nie byłem na pierwszym polskim koncercie The Mission, tak się złożyło. Myślę, że nie ma czego żałować. Przynajmniej nie muszę niczego porównywać, do niczego się odnosić. Cieszę się, że właśnie teraz nadszedł czas na spotkanie z Wayne’em Husseyem i jego The Mission. W moim muzycznym świecie występowało akurat zapotrzebowanie na taką właśnie estetykę muzyczną prezentowaną ze sceny na żywo. Był to fantastycznie przeżyty październikowy wieczór. Mocno wspieram działania HQ44. Ta agencja koncertowa zapewniła mi kilka bogatych w przeżycie muzyczne wieczorów i już wiem, że zapowiadają się następne, na które czekam z utęsknieniem. Dziękuję za The Mission i proszę o więcej.
Wreszcie, po 22 latach The Mission ponownie wystąpił w Polsce. Długo Wayne Hussey i jego kompania kazali na siebie czekać. Bez zbędnych słów napiszę od razu we wstępie, że było warto. Nadmienię, że w porównaniu z kilkoma ostatnimi przeciętnymi wydawnictwami zespołu nowy album „Another Fall From Grace” przywrócił w pełni dawną świetność The Mission. W moim przekonaniu za sprawą ostatniego krążka Wayne Hussey osiągnął muzyczną równowagę, a koncert w warszawskiej Progresji tylko przypieczętował moje – jak się okazuje bardzo trafne odczucie. Na nasze szczęście – a piszę to w imieniu fanów The Mission – są ludzie, którzy zechcieli zaryzykować organizację koncertu. Myślę tu o agencji koncertowej HQ44, dzięki której miałem okazję przeżyć już wiele fantastycznych koncertów. Pragnę wspomnieć choćby o Deine Lakaien.
Na koncert The Mission wybrałem się wraz z małżonką oraz moim przyjacielem ze Śląska, gitarzystą i liderem zespołu The Adekaem Krzysztofem Walą, który też zabrał swoją lepszą połowę. Piszę o tym, gdyż chcę podkreślić, iż ważne jest towarzystwo, w jakim mamy zamiar spędzić zaplanowany wieczór. Wszyscy mieliśmy jeden cel – zobaczyć, wysłuchać i przeżyć koncert The Mission. Takie podejście gwarantowało przynajmniej z naszej strony doskonałą zabawę. Żadnych zbędnych dywagacji, bezsensownych sprzeczek o to, co jest lepsze, a co gorsze. Przez całą drogę odczuwalna była atmosfera miłości do muzyki, aż dotarliśmy do Klubu Progresja Music Zone.
Koncert punktualnie otworzył zespół The Awakening. W tym miejscu wyznam, że przeżyłem głęboki szok. Supporty nie zawsze bywają trafione. Nader często zdarza się, że zespół mający za zadanie rozgrzać publiczność okazuje się totalnym niewypałem, którego muzykę ciężko przełknąć. Odnosimy wówczas wrażenie, że już nikt nam nie zwróci straconej godziny z naszego życia. Tak było np. na koncercie Camouflage. Przed tym fenomenalnym zespołem wystąpiła jakaś gotycko-elektroniczna rzeźnia, która do dziś odbija mi się czkawką. Brzmienie oraz niebywała ekspresja The Awakening zamurowały mnie. Stałem jak wryty, zasłuchując się w każdy dźwięk. Przyznaję, nie znałem wcześniej muzyki tej formacji. Mój świat pełen jest takiej ilości muzyki, iż nie sposób jest się z nią zapoznawać na bieżąco. Tym bardziej cenne dla mnie jest to koncertowe odkrycie. Obecnie głęboko zanurkowałem w dyskografii The Awakening.
Nadszedł czas na danie główne tego niedzielnego wieczoru – The Mission. W zasadzie ich występ można by zamknąć w kilku pozytywnych epitetach. Był to występ doskonały pod każdym względem. Zespół jest w najwyższej muzycznej formie od wielu lat. Doskonałe nagłośnienie tego wieczoru, genialne światła, kapitalny dobór materiału przyczyniły się do tego, iż występ The Mission można uznać za perfekcyjny. Należy pamiętać o tym, że zespół świętuje w tym roku trzydzieści lat istnienia, więc Wayne Hussey zaczerpnął pełną garścią ze swojego bogatego dorobku. Zrobił to ku mojej olbrzymiej radości. Na scenie Progresja Music Zone zabrzmiało sporo materiału z albumów „The First Chapter” oraz „God’s Own Medicine”. Nie zabrakło także muzyki z najnowszego genialnego krążka „Another Fall From Grace”. W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. Zespół przywiózł ze sobą najnowszy materiał na winylowym krążku. Jako wielbiciel dźwięków prosto spod igły nabyłem bez wahania to cudo. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy po odejściu od stoiska odkryłem, iż longplay jest pojedynczy i zawiera tylko osiem kompozycji. Niewybaczalnym błędem jest takie potraktowanie starych wiernych fanów analogowych brzmień przez The Mission. Zważywszy na fakt, iż „Another Fall From Grace” jest bardzo równym albumem, pozbawienie nas aż czterech kompozycji jest lekko mówiąc nietaktem ze strony zespołu. Poprzedni przeciętny album „The Brightest Light” wydany w 2013 roku zawiera cały materiał na dwóch czarnych krążkach. Na otarcie łez napiszę, że płyta jest przynajmniej ładnie wydana i dobrze brzmi, co sprawia, że słucha się jej z przyjemnością.
Trzeba podkreślić, że The Mission grali mocno, sprawnie i konkretnie. Na podstawową część koncertu złożyło się dwanaście utworów. Zespół sprawnie przeszedł do dwóch bisów zawierających po trzy utwory. Usłyszeliśmy brawurowe wykonanie największego przeboju zespołu „Butterfly On A Wheel”. Wyznam, że wykonanie „Only You & You Alone” z ostatniego krążka było dla mnie jednym z najbardziej elektryzujących momentów tego wieczoru. Bardzo dobrze się czuję w takim otoczeniu dźwiękowym, jakie zaproponował nam The Mission na warszawskiej scenie. Taka niemal hipnotyczna, transowa konstrukcja zasadniczej części koncertu wprawiła moją duszę i ciało w stan błogiej lewitacji. Kiedy płynie utwór za utworem, nie zastanawiam się nawet, do jakiej płyty należy dana kompozycja lub w jakich okolicznościach usłyszałem ją po raz pierwszy. Ważna jest muzyka, a wraz z nią piętrzące się emocje tu i teraz. The Mission zapewnia na koncertach takie wrażenia. Nie było na tym koncercie miejsca na zbędne popisy instrumentalistów, niekończące się długie solówki gitarowe wiercące często niechciane dziury w głowie słuchaczy. The Mission na żywo to potężna dawka energii oraz wyjątkowego, oryginalnego, pełnego emocji brzmienia.
The Mission jest jednym z najciekawszych zjawisk w muzycznej spuściźnie lat osiemdziesiątych. Obok Ultravox, Icehouse oraz Talk Talk to właśnie do brzmienia gitary i głosu Wayne’a Husseya sięgam najczęściej. Nie byłem na pierwszym polskim koncercie The Mission, tak się złożyło. Myślę, że nie ma czego żałować. Przynajmniej nie muszę niczego porównywać, do niczego się odnosić. Cieszę się, że właśnie teraz nadszedł czas na spotkanie z Wayne’em Husseyem i jego The Mission. W moim muzycznym świecie występowało akurat zapotrzebowanie na taką właśnie estetykę muzyczną prezentowaną ze sceny na żywo. Był to fantastycznie przeżyty październikowy wieczór. Mocno wspieram działania HQ44. Ta agencja koncertowa zapewniła mi kilka bogatych w przeżycie muzyczne wieczorów i już wiem, że zapowiadają się następne, na które czekam z utęsknieniem. Dziękuję za The Mission i proszę o więcej.
ARB
Październik, 2016 r.