Musiałem czekać aż piętnaście lat, by ponownie przeżyć przygodę, jaką bez wątpienia jest bezpośrednie spotkanie z zespołem Camel oraz jego jedyną w swoim rodzaju muzyką. Kiedy jak grom z jasnego nieba uderzyła wszystkich informacja o tym, że w samym środku wakacji Andy Latimer wraz ze swoją karawaną da dwa koncerty w naszym kraju, pomyślałem, że nic nie jest w stanie mnie powstrzymać przed wyprawą, której zwieńczeniem będzie wzruszenie szczerością i prostotą tych nut płynących prosto z duszy Latimera. Ani skwar lejący się z nieba, ani powalone gałęzie, ani ściana deszczu na autostradzie A2 nie zepsuły mi tego dnia. Po dotarciu do celu włos zjeżył mi się na głowie, gdy moim oczom ukazała się hala, w której miałem doznać tych nieziemskich muzycznych rozkoszy. Pomyślałem, że w tym miejscu wyjątkowa muzyka Camel nie ma prawa w ogóle zabrzmieć, a już o jakimkolwiek przeżywaniu artystycznych uniesień nie będzie mowy. Hala Międzynarodowych Targów Poznańskich doskonale sprawdziłaby się jako pole bitwy o Mistrzostwo Europy w piłce ręcznej, ale koncert? W żadnym wypadku. Olbrzymie, zimne miejsce, oszklone, wpuszczające olbrzymią dawkę światła z zewnątrz nie jest w stanie choćby minimalnie wykreować koncertowej atmosfery. Szybko okazało się, jak srodze się pomyliłem. Bywałem zresztą w jeszcze bardziej przerażających, chłodnych miejscach bez żadnego wyrazu, a koncerty, jakie w nich się odbyły, wypadły całkiem nieźle.
Około godziny 20:10 na ustawionej w hali scenie pojawili się: Andy Latimer, Colin Bass, Denis Clement (Nathan Mahl), Ton Scherpenzeel (Kayak) oraz wspomagający muzyków Jason Hart (Renaissance). Industrialny klimat tego miejsca natychmiast przestał istnieć, uginając się pod blaskiem i mocą mistrzów celebrujących muzykę tego wieczoru. Licznie przybyła na to spotkanie publiczność powitała muzyków gromkimi brawami. Trzeba zaznaczyć, że frekwencja dopisała. Do odległego – przynajmniej dla mnie – Poznania zjechali się fanatycy wielbłądziej karawany ze wszystkich zakątków kraju. Gdy przez gęstwinę owacji dotarły do mnie pierwsze dźwięki gitary Andy’ego Latimera będące wstępem do otwierającej koncert kompozycji „Never Let Go”, przyznaję, że przejęcie wraz ze wzruszeniem objęły władzę nade mną, a przysłowiowe mrowienie czułem na całym ciele. Rzadko spotykana w dzisiejszych czasach szczerość i autentyczność przekazu w połączeniu z niezwykłą skromnością oraz niewyobrażalnym talentem potrafi zdziałać cuda. Tak właśnie jest na koncertach Camel. Nie ma tu zbędnych migoczących świateł, ekranów wyświetlających dynamiczny, trudny do ogarnięcia okiem obraz. Nie ma tej całej multimedialnej otoczki. Jest za to muzyka. Jeżeli śni ci się po nocach, mój drogi czytelniku, prawdziwy rockowy koncert bez najdrobniejszych przekłamań, gdzie główną rolę odgrywa muzyka, to poznański występ Camel jest tego dowodem.
Odniosłem wrażenie, że dobrany przez zespół repertuar koncertu adresowany był głównie do tych najstarszych fanów z długą siwą brodą i resztką włosów na głowie. Andy Latimer wraz z zespołem zafundowali bowiem swoim wielbicielom sentymentalną podróż w bardzo odległe lata. Camel zbudował dramaturgię występu w oparciu o album „Moonmadness” zagrany z rozmachem niemal w całości, a że jest to jedna z moich absolutnie ukochanych płyt wielbłądziej karawany, to jako meloman poczułem się ukontentowany. Do tej porcji muzyki panowie dołożyli jeszcze kilka standardowych tematów z płyt „Camel”, „Mirage”, „Rain Dances”, a także „I Can See Your House From Here” i „Nude”. Niewyobrażalną dawkę muzycznych doznań dostarczyło mi inteligentne wykonanie kilku tematów z albumu „Dust And Dreams”. Na taki rodzaj energii, jaki wyzwolili muzycy podczas wykonania „Mother Road”, stać jedynie nielicznych. Camel w tym utworze pokazał hardrockowe oblicze. Na bis oczywiście zabrzmiała nieśmiertelna, wiecznie młoda, brawurowo wykonana klasyczna kompozycja „Lady Fantasy”. Głębokich wzruszeń dostarczył drugi bis. Andy Latimer zadedykował go przyjaciołom związanym z Camel. Ze sceny padły dwa nazwiska: Chris Rainbow oraz Guy LeBlanc. Obydwaj stosunkowo niedawno zasilili tzw. największą orkiestrę świata. To dla nich Camel zagrał „Long Goodbyes” z płyty „Stationary Traveller”. Tak wzruszać potrafi tylko Andy Latimer. Każda kompozycja z przedstawionych poznańskiej publiczności była lekko przearanżowana. Nie były to jednak rewolucyjne zmiany, chodziło raczej o nadanie im bardziej przestrzennego charakteru. Utwór „Another Night” zyskał nową, nieco orientalną szatę w warstwie instrumentów klawiszowych, natomiast w drugim bisie „Long Goodbyes” muzycy z Camel wykorzystali pewien stary patent doskonale znany z „Pressure Points”. Polega on na wykorzystaniu kompozycji „After Words” jako wstępu do „Long Goodbyes”. Ton Scherpenzeel poszedł o krok dalej i rozwinął „After Words” o imponującą fortepianową improwizację. Całość zabrzmiała rewelacyjnie, genialnie, czasami melancholijnie i sentymentalnie. Ten koncert był jak miód i mleko płynące z głośników. To balsam na moją muzyczną wrażliwość, która bombardowana jest współczesnymi zgrzytami przypominającymi raczej pracę betoniarki na budowie niż prawdziwą muzykę.
Pragnę zwrócić uwagę na niezwykłą finezję, ogromną wyobraźnię oraz młodzieńczą świeżość, z jaką muzycy Camel wykonywali swoje dobrze znane utwory. Radością z muzykowania można by obdzielić cały tuzin bawiących się w muzykę młodzieniaszków. Pamiętajmy, że Andy Latimer dostał drugie życie. W wyniku ciężkiej choroby stał on na pograniczu życia i śmierci, jednak wygrał tę nierówną walkę. Życiowa witalność, z jaką Andy porusza się na scenie, jest godna podziwu. Jestem pod ogromnym wrażeniem talentu klawiszowca Tona Scherpenzeela. Jego dialogi z Latimerem, fortepianowe pasaże, długie solówki nasycone brzmieniem organów Hammonda oraz syntezatora Mooga czule pieściły moje muzyczne upodobania. Po śmierci Guy LeBlanca Ton Scherpenzeel był jedynym słusznym jego następcą, gdyż zasila szeregi zespołu od połowy 1979 roku. Doskonale wpasował się on po raz kolejny w brzmienie zespołu.
Tradycyjnie skromna świetlna oprawa dyskretnie podkreślała misternie, lecz konsekwentnie budowany przez zespół nastrój. Dźwięk na poznańskim występie Camel sprostał moim wygórowanym wymaganiom. Kilka mankamentów, które pojawiły się na samym początku, szybko zostało zlikwidowanych przez akustyka. Koncerty Camel charakteryzuje niezwykle intymna więź muzyków z słuchaczami, jaką wyczuwa się wraz z pojawieniem się pierwszych dźwięków. Rozumie to ten, kto choć raz przeżył osobiste spotkanie z muzyką Andy’ego Latimera. Moją bezgraniczną miłość do zespołu Camel pokazałem już czytelnikom wiele razy w tekstach i audycjach radiowych. Pisanie kolejny raz peanów na cześć Andy’ego Latimera i wynoszenie pod nieboskłon jego pełną osobistego zaangażowania grę wydaje się być w tym przypadku bezcelowe. Andy cały jest muzyką. To jedyna w swojej klasie indywidualność niepodlegająca żadnej klasyfikacji ani ocenie. Andy gra przejmująco pięknie. To musi wystarczyć. Innych określeń mi brak. Opisywanie poszczególnych utworów, rozkładając je na pojedyncze solówki gitarowe Andy’ego nie ma najmniejszego znaczenia. Mniemam, iż czytelnicy doskonale orientują się w muzyce Camel, a podniebne sola gitarowe Andy’ego Latimera uruchamiają u każdego z osobna indywidualne pokłady piękna. Chyba nie mam nic więcej do dodania prócz nieustannego zachwytu i zdumienia, w jakie wprawia mnie jedyny w swoim rodzaju dźwięk gitary. Grać z taką czułością i namiętnością potrafi tylko Andy Latimer.
Każdemu z widzów zabrakło zapewne jego ulubionych utworów z bogatego dorobku zespołu. Ja też miałem cichą nadzieję na kilka tematów, których od dawna nie słyszałem na żywo. Niemniej jednak nie mamy na co narzekać. Zespół zagrał porywający, niezwykle zwarty koncert na najwyższym światowym poziomie. Doświadczenie weteranów nie przekształciło się w rutynę. A oddanie fanów oraz płomienne owacje były sowitą nagrodą dla zespołu.
Dodam jeszcze, że podczas koncertu dynamicznie działał sklepik, w którym można było uzupełnić braki z katalogu Camel Productions oraz zaopatrzyć się w szałowe koszulki m.in. z okładką zrekonstruowanej „Śnieżnej Gęsi” czy amerykańską wersją okładki „Moonmadness”. Takiego upojnego wieczoru pełnego muzycznych uniesień od dawna nie dane mi było przeżyć.
A teraz tradycyjnie zamieszczam dokładną setlistę poznańskiego występu Camel.
1. Never Let Go
2. White Rider
3. Song Within A Song
4. Unevensong
5. Spirit Of The Water
6 Air Born
7. Lunar Sea
8. Another Night
9. Drafted
10. Ice
11. Mother Road
12. Hopeless Anger
13. Whispers In The Rain
Bisy:
14. Lady Fantasy
15. Long Goodbyes
Na koniec pragnę podzielić się jeszcze jedną refleksją. Kiedy Piotr Kosiński ogłosił datę występu Camel w Polsce, każdy z fanów niemal zemdlał z wrażenia, ale pojawiały się tu i ówdzie na „twarzaku” opinie, że to już nie ten sam zespół, że panowie są już w słusznym wieku, sprawność już nie ta i takie inne wyssane z palca dyrdymały. Jaka mała wiara i miłość do muzyki jest w tych, którzy takie herezje wypisywali. Koncert poznański – jak i zapewne krakowski – są zaprzeczeniem tych fałszywych opinii. W muzyce Camel zakochany jestem bezwarunkowo od wielu lat. Nic nie jest w stanie tego zmienić.
ARB
Lipiec, 2015 r.