Prawdziwą frajdę sprawia mi odkrywanie zupełnie nowych, nieznanych jeszcze szerokiej publiczności zespołów, których debiuty są tak oszałamiające, że trudno pogodzić się z myślą, iż progrockowy świat jeszcze nie poznał się na ich wielkim potencjale twórczym. Aż trudno uwierzyć, że powstają jeszcze takie zespoły w kręgach muzycznych, które nie są jakoś specjalnie lubiane przez ogólnie pojmowaną brać dziennikarską. Właśnie taki debiut w ubiegłym roku skradł mi moją muzyczną duszę, zawrócił w głowie i przez wiele miesięcy okupował mój odtwarzacz.
5bridgeS, bo to o tym debiucie mowa, to nowa propozycja dla wielbicieli klasycznego rocka progresywnego z Holandii – kraju, który wydał na świat już niejedną formację wpisującą się na stałe do kultowego panteonu zespołów zmieniających bieg muzycznej historii. Wspomnę choćby o takich monumentalnych grupach jak Focus, Ekseption, Trace. A i fani neoprogresywnego rocka z kraju miliona odmian tulipanów też dostali kilka cudnych grup, dla przykładu Flamborough Head czy wydający właśnie swoją trzecią już w karierze płytę Odyssice.
Tę intrygującą nazwę młodzi Holendrzy zaczerpnęli ze ścisłego, klasycznego kanonu światowej muzyki rockowej. „Suita pięciu mostów” Keitha Emersona i jego genialnej formacji The Nice była inspiracją, czy także muzyczną? Tu już jest nieco inaczej, choć wpływ muzyki The Nice czy EL&P zapewne jest tu i ówdzie słyszalny. Jednak prawdziwą inspiracją dla „pięciu mostów” jest, tak jak w przypadku goszczącego niedawno w Polsce zespołu The Watch, twórczość Genesis, i to tego Genesis z najlepszych swoich lat. I tak samo jak i w przypadku Simona Rossetti’ego i jego The Watch mamy do czynienia z czymś w rodzaju adaptacji stylu, brzmienia, klimatu. Gitarowe pasaże w hackettowskim stylu grane przez Enzo Gallo zachwycają ekspresją, finezją, pieczołowitością wykonania. Baśniowy klimat i nastrój tak dobrze nam znany z płyt Gabriela i spółki kreuje bez wątpienia wirtuoz czarno-białych przycisków Luke d’Araceno. Prawie jak Tony Banks, taki matematyk z duszą romantyka. Składu dopełnia sekcja rytmiczna: Martin Thoolen na basie, a za perkusją młodzieniec o intrygującym nazwisku Rob van der Linden... hmmm, zbieżność nazwisk, czy znana w holenderskim światku progrockowym rodzina. Do tego się jeszcze nie dokopałem, ale zamierzam to wyśledzić. Całości dopełnia charyzmatyczny głos wokalisty Piet Roelofsen. Jego głos, może i pozbawiony tego charakterystycznego piaseczku, jaki cechuje śpiew Petera Gabriela, a i do Simona Rossetti’ego też mu z pewnością jeszcze trochę brakuje, jednak naprawdę prognozy są w jego przypadku bardzo obiecujące. Przywoływanie zespołu The Watch nie jest bezprzedmiotowe, w obu tych przypadkach chodzi bowiem o przywoływanie ducha epoki, o radość z możliwości grania muzyki, która została wchłonięta przez członków obu tych formacji niemal z mlekiem matki. Muzyka „starego” – podkreślmy – Genesis została zaadoptowana na potrzeby własne i 5bridgeS stworzyli zupełnie nową jakość.
Fabuła płyty oparta jest na motywach powieści perkusisty „De handelingen van Thomas”. Muzyka na krążku „The Thomas Tracks” przepełniona jest niemal tolkienowską tajemnicą, mroczną, nieprzeniknioną, słychać to wyraźnie w utworach „The Spell Of Eternity”, „Batavian Revolt”, a także w „Amazons & Haven”. Początek płyty może być dla nas lekkim zaskoczeniem, ponieważ po uwodzicielskim i czarującym wstępie doznajemy swoistego dysonansu dźwiękowego. Oto pojawia się bit rodem z najgorszej podmiejskiej dyskoteki, spokojnie jednak – to tylko wojna światów daje znać o sobie, perkusista zdezorientowany, gubiący rytm pod wpływem zgrzytliwego i hałaśliwego automatu, który pamięta zapewne czasy disco z lat 80. szybko nawiązuje kontakt z muzyką, podejmuje walkę i kicz zostaje pokonany. Ot, taka dość ciekawa ilustracja frustracji, jakim jesteśmy pooddawani na co dzień. Ten otwierający wydawnictwo utwór to „Didymus”.
Całość płyty sprawia wrażenie bardzo zgrabnie zaaranżowanej i sprawnie, z polotem zagranej całości. Mimo iż zespół postanowił wykorzystać maksymalnie czas, jaki można pomieścić na CD, to krążek ten w żaden sposób nudny nie jest. Akcja muzycznej bajki zaproponowanej nam przez 5bridgeS toczy się sprawnie i dzięki dużej ilości muzycznych oraz dźwiękowych smaczków nie pozwala słuchaczowi na to, by był znużony. Muzyka z omawianej tu płyty naprawdę wciąga i pozostaje na długi czas. Oby jak najwięcej takich debiutów. Nie wszyscy muszą zaraz odkrywać nieznane galaktyki muzyczne. Wykorzystajmy te, które są i poznajmy je głębiej.
ARB
Marzec, 2010 r.