Anamor – Za witrażem

Czy możemy śmiało stwierdzić, że znakomitej muzyki już się nie gra, że piękno w muzyce umarło? Oczywiście, że nie. To nie jest właściwa droga, którą podążasz, drogi czytelniku. Wystarczy baczniej rozejrzeć się wokół, a bez trudu dostrzeżesz płytowe perły. Właśnie taki klejnot chciałbym Ci w kilku słowach przedstawić. Wyobraź sobie, że po 15 latach artrockowa publiczność doczekała się zupełnie nowej płyty płockiej formacji Anamor. Przyznam, że to zdarzenie fonograficzne jest dla mnie sporym zaskoczeniem, gdyż straciłem z oczu ten zespół dość dawno i nawet nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek będę trzymał w dłoniach ich nowy album pełen bardzo dobrej muzyki.
Zespół Anamor przewijał się przez moje młodzieńcze koncertowe życie kilka razy. Młodzi czytelnicy oraz słuchacze Rockowej Wyspy zapewne nie pamiętają cyklicznej imprezy w Wągrowcu niedaleko Poznania. Ta letnia plenerowa impreza umiejscowiona w malowniczych okolicznościach przyrody w niewielkim amfiteatrze na jeziorem skupiała jak w soczewce to, co najlepszego działo się wtedy w polskim rocku progresywnym. W 1999 roku pojawił się tam także młodziutki zespół Anamor. W 2004 roku dwukrotnie widziałem tych zapaleńców – w Lublinie oraz Ostrowcu Świętokrzyskim – na trasie koncertowej wspólnie ze wschodzącą mega gwiazdą polskiego rocka Riverside. Kilka miesięcy wcześniej zespół przysłał mi do radia swoją debiutancką płytę. Ależ to były czasy. Po tej trasie koncertowej z 2004 roku Anamor zniknął mi z oczu. Gdzieś w przestrzeni internetowej dokonałem jeszcze ciepłego wpisu na fanklubowej stronie. Pozostał jedynie samotnie stojący kompakt pośród innych puchnących dyskografii polskich artrockowych huzarów. Aż do momentu, kiedy na stoisku Lynx Music zobaczyłem zgrabnie wydany digipack sygnowany nazwą Anamor. Oczy zaszkliły mi się ze wzruszenia, a z radości na twarzy pojawił się ogromny uśmiech, albowiem zawsze ceniłem i cenię sobie te stojące w cieniu niedoceniane przez ogół zespoły, które po cichu z pasją nagrywają i wydają swoją ukochaną muzykę. Do takich zespołów zaliczam Anamor.
Album „Za witrażem” jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Mam na myśli postęp techniczny i brzmieniowy, jaki zespół poczynił przez te wszystkie lata pozornej nieobecności w mojej świadomości. Słuchając przed laty zespołu na koncertach, a następnie z debiutanckiej płyty, wyczuwałem w ich muzyce olbrzymią pasję i zaangażowanie, z jakim podchodzą do swojej muzyki. Troszkę brakowało mi technicznego szlifu. Jednak odtworzona po latach pierwsza płyta zabrzmiała całkiem ciekawie i – co dziwne – nie zestarzała się. Na nowym albumie zespół dołożył starań, by i ta techniczna sfera uległa znacznej zmianie na plus. Poprzedni album zamykała kompozycja „W próżni” z bardzo ładną gitarą spokojnie wyciszającą się i odchodząca daleko w ciszę, pozostawiając słuchacza w pewnego rodzaju emocjonalnej bezradności, samego, bez żadnego dźwięku, który mógłby go poprowadzić. Najnowsze dzieło otwiera mocna, dynamiczna kompozycja „W górę”. Utwór ten podaje mocną i pewną dłoń swoim wiernym słuchaczom, zatrzymując ich w mocnym przyjacielskim uścisku, wydobywając ich z próżni. Dodatkowym pomostem łączącym obydwa albumy jest jeden maleńki szczegół w okładce płyty: źrenicę oka kobiety (Karolina Ozimek) wypełnia obraz przedstawiony na pierwszym albumie. Nowa muzyka zespołu Anamor przepełniona jest pięknymi melodiami. Mam obawy, że melodie są w fazie zaniku w rocku progresywnym. Tym bardziej płyta „Za witrażem” zasługuje na baczniejszą uwagę. Nowe nurty progrocka przepełnione są szumem, bzyczeniem, szuraniem, stukaniem, mętnym i mglistym londyńskim klimatem, a co się tyczy wokalistów, to zamiast śpiewać – jęczą, wzdychają i pomrukują coś pod nosem. Tym bardziej Anamor wychodzi naprzeciw oczekiwaniom tych fanów muzyki progresywnej, którzy cenią sobie normalny śpiew (Marta Głowacka), dobrą gitarę nagraną na kilku płaszczyznach (Marek Misiak), przepełnione upojną barwą instrumenty klawiszowe (Maciej Karczewski i Marcin Ozimek) oraz zdecydowaną rockową sekcję (Roman Kusy i Jerzy Misiak). Wszystko to, czego pod lupą należy szukać w tzw. artrocku, znajdziecie moi drodzy na płycie „Za witrażem”. Podziwiam Anamor za odwagę. Nie jest sztuką iść ślepo za obowiązującą modą. Odwagą jest zachować twarz, zagrać swoją muzykę. Za tę odwagę cenię i podziwiam muzyków z Płocka.
Album „Za witrażem” wciąga słuchacza i nie pozwala mu oderwać się od tej muzyki. Słucha się jej z olbrzymią rozkoszą. Wpisuje się on w to ukochane niegdyś przez piszącego te słowa brzmienie artrockowe z pierwszej połowy lat 90. Bardzo mnie cieszy taki stan rzeczy. Moja ulubiona kompozycja z tego krążka to wspomniany już wcześniej utwór „W górę”. Odznacza się on niewątpliwie swoim epickim charakterem. Dużo tu cudnej urody gitary. Następny interesujący fragment to jedyny zaśpiewany po angielsku „Stars” z ciekawymi brzmieniami instrumentów klawiszowych. Wyróżnię jeszcze „Podróż do wtedy”, dwuczęściowy „Szmaragdowo” oraz epicką kompozycję tytułową „Za witrażem”, która zamyka cały album. Solo gitarowe kończące ten utwór i zamykające album pozostawia słuchacza w pełni usatysfakcjonowanego. Całe szczęście, że odtwarzanie płyty można zapętlić. Nie chcę specjalnie rozpisywać się nad każdym utworem oraz nad walorami każdego z muzyków. Wszystko na tym albumie jest takie, jakie być powinno: piękne, dobrze zagrane i zaśpiewane, starannie przygotowane, nagrane (Studio Klon w Sierpcu) i w efekcie wydane (Lynx Music).
Pierwszy album Anamor już ma towarzystwo i nie będzie samotny na półce. Mam nadzieję na więcej od zespołu w warstwie koncertowej i fonograficznej. A wszystkim tym, którzy złaknieni są klasycznego i prawdziwego artrocka bez żadnej nieprawdziwej nuty, radzę zaopatrzyć się w tę pozycję – nie będziecie żałować.

ARB
Październik, 2018 r.