Skaldowie – Warszawa, Progresja Music Zone 22.05.2016

Pewnych obrazów z dzieciństwa nie da się zapomnieć. Mimo upływu tylu lat wciąż pamiętam ten cudnie wykonany drewniany gramofon mojej babci, który wraz z radioodbiornikiem pełniącym funkcje wzmacniacza stawiałem z należną czcią na puszystym zielonym dywanie. Spośród wielu płyt, które były w zbiorze mojej ciotki, najbardziej upodobałem sobie kilka tytułów nagranych przez zespół Skaldowie. Leżąc tak na tym puszystym dywanie, którego miękkość przywołaną we wspomnieniach czuję na całym ciele po upływie prawie czterdziestu lat, zasłuchiwałem się godzinami w odtwarzane bez końca płyty „Stworzenia świata część druga”, „Krywań, Krywań” oraz nieco późniejszą „Rezerwat miłości”. Doskonałe harmoniczne wokale, organy Hammonda oraz jedyne w swoim rodzaju melodie roztoczyły przede mną świat, który na długie lata pozostał dla mnie punktem odniesienia, wyznacznikiem dobrego gustu i smaku w muzyce. Te zdarzenia z dzieciństwa wyryły w mojej duszy niezatartą pieczęć. W tym miejscu pragnę nadmienić, że w obecnych czasach trudno o tak jednoznaczny punkt odniesienia. Życie jednak nieubłaganie obracało swoim kołowrotem zdarzeń, wciągając mnie bezlitośnie w tę karuzelę, dlatego też moje drogi ze Skaldami raz się przecinały, a innym razem biegły zupełnie w innych kierunkach. Jedno wiem na pewno: jestem uzależniony od muzyki w takim stopniu, iż jest ona ważna dla mnie jak tlen, chleb i woda. Kiedy więc gruchnęła jak grom z jasnego nieba wieść o specjalnym koncercie zespołu Skaldowie, na którym zespół sięgnie po swój ambitny repertuar dawno już nie prezentowany przed szerszą publicznością, moje serce zabiło mocniej z wrażenia. W jednej chwili uzmysłowiłem sobie, jaki to ważny dla mojej edukacji muzycznej zespół. Okruchy wspomnień jak ptaki powróciły po latach ze wszystkich stron, a sklejone razem dały obraz niezwykle istotnej dla mnie muzyki odpowiedzialnej za swego rodzaju nadwrażliwość muzyczną. Naturalną rzeczą było odświeżenie w mej świadomości wszystkich tych płyt, które przez tyle lat stanowiły jeden z fundamentów mojego muzycznego świata. Wreszcie nadszedł ten wielki dzień, kiedy moje wspomnienia i obraz Skaldów miały być poddane konfrontacji z tym samym zespołem, ale starszym o czterdzieści lat. Nie kryję, że targały mną spore obawy, lecz okazało się, iż bardzo szybko zostały one rozwiane. Zastąpił je podziw i zdumienie, które to uczucia niepostrzeżenie przerodziły się w czysto ludzkie, szczere wzruszenie oraz szacunek.
Wśród wielbicieli Skaldów krąży powszechna opinia o tym, że zespół można często spotkać na plenerowych koncertach. Skaldowie od kilku dekad tworzą z powodzeniem przynajmniej dwie płaszczyzny scenicznej egzystencji. Ta pierwsza płaszczyzna powszechnie dostępna dla każdego to Skaldowie zabawiający wielotysięczną publiczność swoimi największymi przebojami. Warto napisać o tej przebojowej wersji Skaldów, iż nie jest to jedynie sztuka dla sztuki za duże pieniądze. Należy wiedzieć, że nawet te najbardziej znane szerokiej publiczności od półwiecza szlagiery wykonywane są przez niemłodych już muzyków z niespotykaną dziś lekkością, finezją, precyzją, pasją oraz zaangażowaniem. To wszystko daje obraz Skaldów jako zespołu szczerego wobec słuchaczy oraz prawdziwie oddanego sztuce. Jest jednak i to drugie, rzadziej spotykane oblicze zespołu sięgającego bardzo głęboko po najbardziej skrywane pokłady emocji. Potocznie określa się tę drugą twarz Skaldów jako progresywną odsłonę ich twórczości. Mam pewien problem z takim nazewnictwem, ponieważ uważam, że Andrzej Zieliński – niekwestionowany lider zespołu oraz kompozytor i aranżer niemal całego materiału – jest postacią metafizyczną. Wiąże się to z bardzo wysokim poziomem tworzonej przez niego muzyki, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z przebojową piosenką, pełną uroku i wyciskającą łzy balladą, stylizowanym na góralską modłę rock’n’rollowym kawałkiem czy potężną, wielowątkową, rozbudowaną progresywną suitą. Każdy aspekt twórczości Skaldów niesie ze sobą najwyższą jakość. Jako dozgonnie oddanemu adoratorowi sztuki prezentowanej przez braci Zielińskich, trudno jest mi dzielić ich twórczość na jakiekolwiek kategorie.
Bez względu na moją osobistą wizję muzyki Skaldów, tamtej niedzieli mieliśmy do czynienia z tą bardzo ambitną, rockową odmianą ich twórczości. Właściwie to nie wiem co w tym momencie mam napisać, jakimi słowami mam wyrazić mój zachwyt nad profesjonalnym warsztatem oraz formą sceniczną zespołu, której pozazdrościć powinna zdecydowana większość młodych rockowych zespołów. Ten występ otworzył dla mnie na moment tajemne drzwi do przeszłości. Przez krótką chwilę dane mi było poczuć ciepło dziecięcych lat. To wszystko miało miejsce jedynie za sprawą muzyki. Żadnych nowoczesnych zabiegów, świateł, ekranów wspomagających i tak mocno ograniczoną wyobraźnię młodego widza. Jedynie muzyka zagrana szczerze, ciepło i uderzająca w samo serce słuchacza.
Dodatkowych emocji dostarczył fakt, iż w Progresji zespół Skaldowie nadal świętował swój jubileusz półwiecza działalności estradowej i fonograficznej, które to obchody zbiegły się z 25-leciem istnienia jednego z najciekawszych sklepów muzycznych w naszym kraju. Chodzi mianowicie o Megadisc kierowany z pasją przez Jacka Leśniewskiego. To właśnie firma Megadisc jest cichym sprawcą tego całego wydarzenia. To Jacek namówił członków zespołu, by zagrali prawdziwie rockowy koncert, taki z repertuarem z pierwszej połowy lat 70. Tak też się stało.
Koncert podzielony został na dwie części, które miały swoiste momenty kulminacyjne. W pierwszej z nich zespół zagrał cały album „Krywań, Krywań” z 1973 roku z tytułową suitą na koniec. W przerwie dało się słyszeć rozmowy wielu starszych osób, którzy wychowali się na tej muzyce, że wersja „Krywaniu, Krywaniu” wykonana w Progresji zabrzmiała lepiej niż na studyjnej płycie. Oczywiście są to bardzo emocjonalne wypowiedzi, jednak oddają one atmosferę tego magicznego wieczoru. Druga cześć koncertu miała dwa przeszywające na wskroś momenty. Pierwszy z nich nosił tytuł „Nie widzę ciebie w swych marzeniach”. Kiedy na scenie pojawił się sprowadzony specjalnie na tę okazję Stanisław Węglorz, publiczność oszalała z zachwytu, nagradzając solistę gromkimi brawami. Drugi z zatykających dech w piersiach momentów to suita „Stworzenia świata część druga”. Same pozytywy cisną się na klawiaturę w tym momencie: poezja, finezja, kosmos itd. Wszystko ze mnie gdzieś uleciało, wszelkie troski, kłopoty i zmartwienia, została sama nieskazitelna i ponadpokoleniowa muzyka. Mógłbym tak wymieniać tytuły każdej kompozycji, ale ograniczę się do kilku: „Od wschodu do zachodu słońca”, „Jak znikający punkt”, „W żółtych płomieniach liści”. Ten ostatni utwór Jacek zaśpiewał wraz z córką Gabrielą, która pojawiała się kilka razy na scenie, tworząc osobliwe chórki dla wokalnej wirtuozerii Jacka.
Występ zespołu Skaldowie dotknął autentycznej prawdy złotej epoki rocka poprzez analogowe brzmienie prawdziwych organów Hammonda. Ten tak charakterystyczny dźwięk jest nie do podrobienia przez żadną plastikową cyfrową taniochę z Azji Środkowej. Upływ lat wcale nie odcisnął swojego piętna na umiejętnościach Andrzeja Zielińskiego. Jest on nadal wirtuozem tego instrumentu. Dostrzegłem jeszcze jeden element właściwie już nieobecny na koncertach. Mam na myśli sposób prowadzenia całego występu przez wokalistę zespołu Jacka Zielińskiego. Był on jednocześnie wokalistą i konferansjerem. Zapowiadał każdy utwór wymieniając kompozytora muzyki, co w tym przypadku nie jest trudne, ale także autora tekstu, co wymaga olbrzymiej pamięci, gdyż było ich wielu. Jego dykcja oraz poprawność językowa zasługują na wyróżnienie. W dobie spłaszczania i skracania zdań wypowiadanych przy wszechobecnym szczękościsku, taka sceniczna postawa jest ewenementem.
Bardzo ważnym elementem tego koncertu było audytorium. Główną salę koncertową Klubu Progresja Music Zone wypełniła wiekowa, lecz oddana publiczność. Chyba nie było na sali przypadkowego słuchacza. Oglądając się na boki i za siebie, widziałem malujący się na twarzach uśmiech szczęścia połączony z lekką nutą nostalgii oraz zasłuchanie i zamyślenie. Ta publiczność wiedziała doskonale, po co i dla kogo przyszła.
Podsumowując tę moją przydługą wypowiedź, stwierdzam z całą odpowiedzialnością za napisane słowa, że był to wieczór, o którym nie jestem w stanie opowiadać składnie, na chłodno, bez emocji. Rzadko mam okazję widzieć zespół grający od początku w niezmienionym składzie, będący w tak wyśmienitej formie fizycznej, grający na najwyższym z możliwych poziomów. Z dumą, ale i z pewną dozą smutku muszę stwierdzić, że Skaldowie to jedyny polski zespół posiadający te wszystkie atuty. Dla porządku przedstawię teraz muzyków, którzy wystąpili tego wieczoru: lider Andrzej Zieliński – instrumenty klawiszowe, organy Hammonda i śpiew, Jacek Zieliński – śpiew, skrzypce i trąbka, Jan Budziaszek – perkusja, Konrad Ratyński – gitara basowa, śpiew, Jerzy Tarsiński – gitara, Grzegorz Górkiewicz – instrumenty klawiszowe oraz Rafał Tarcholik – instrumenty perkusyjne i Gabriela Zielińska-Tarcholik – śpiew.
Chciałbym serdecznie podziękować zespołowi za olbrzymi wachlarz doznań artystycznych i pogratulować znakomitej formy scenicznej. A firmie Megadisc dziękuję za zaproszenie na ten wyjątkowy wieczór.

ARB
Maj, 2016 r.

PS. Późnym latem zupełnie przypadkiem znalazłem się obok tej starej kamienicy, gdzie było mieszkanie z zielonym dywanem w pokoju, mnóstwem płyt oraz ciepłem domowego ogniska. Nie ma tam już tego wszystkiego.