Kielce ROCKują VI – Kielce, Amfiteatr Kadzielnia 15-16.09.2018

Dawno, dawno temu, kiedy miałem 10 lat, nabyłem z drugiej ręki polskie wydanie longplaya zespołu Atomic Rooster. Już wtedy była to płyta ze śladami niszczycielskiego działania czasu. Stan średni, okładka kiepska itp. itd. W komunistycznej szarzyźnie nawet takie składankowe płyty wydane na zachodniej licencji przez Polskie Nagrania cieszyły moją spragnioną wolności duszę młodego fana mocnego hardrocka. Gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że będę świadkiem realnej obecności Atomic Rooster, nie uwierzyłbym, że to się stanie w Kielcach – nie dopuszczałem takiej możliwości. A jednak stało się to faktem. W tym miejscu nasuwa mi się powtarzana przez Tomka Beksińskiego maksyma „oczekujcie nieoczekiwanego”.
W drugi weekend września odbyła się w moim mieście szósta już edycja festiwalu Kielce ROCKują. Kilkoma przemyśleniami dotyczącymi organizacji imprezy, jakie nasuwają mi się po wnikliwej obserwacji, podzielę się z Tobą, drogi czytelniku, pod koniec tego tekstu, gdyż chciałbym w pierwszej kolejności skupić się na muzyce, bo to ona jest najważniejsza. Zupełnie pomijam koncert, który odbył się w kameralnej sali Kieleckiego Centrum Kultury w piątkowy wieczór, ponieważ w nim nie uczestniczyłem.
Położony w niebanalnych okolicznościach przyrody kielecki Amfiteatr Kadzielna po raz pierwszy od 40 lat gościł na swoich deskach artystów będących żywą legendą światowej pierwszej ligi rocka. Sobotnie spotkanie z ukochaną muzyką otworzył zespół Focus. Ta holenderska formacja dowodzona przez kompozytora, aranżera, flecistę oraz organistę Thijsa Van Leera występowała w ramach festiwalu dwa lata temu w Kieleckim Centrum Kultury. Było to moje piąte spotkanie z tą muzyką na żywo i w zasadzie powinienem odwołać się w tym miejscu do tekstu recenzującego poprzedni występ Focus w Kielcach. Ta legenda progresywnego rocka z niegasnącą energią gra instrumentalną odmianę tego gatunku, korzystając swobodnie z wielu środków muzycznego rzemiosła. Przyznaję, iż twórczość Focus tak mocno osadzona w tradycjach muzyki klasycznej z nieco teatralnym oraz jazzowym zacięciem i wykonywana z dużą dawką swobodnej improwizacji nadal się sprawdza. Na przestrzeni lat przeżywałem pięć razy występy tej załogi i przyznaję z pełną odpowiedzialnością, że nic nie traci ona na swojej wartości. Jest wręcz odwrotnie. Przybiera na swej szlachetności jak stare wino. Kluczowym dla mnie punktem występu grupy Focus było wykonanie suity „Eruption” oryginalnie wypełniającej drugą stronę płyty winylowej „Moving Waves” z 1971 roku. Rozbudowana we wszystkich częściach, pełna popisów poszczególnych instrumentalistów muzyczna epopeja zabrzmiała niezwykle zjawiskowo pośród skał Kadzielni. Jej muzyczna narracja, rozmach, osobliwa tajemnica, a przede wszystkim potęga porównywalna być może z dziełami Wagnera. Nie mogło zabraknąć takich singlowych hitów jak „House Of The King”, „Sylvia” oraz wykonany z rozmachem na bis „Hocus Pocus”. Podczas suity „Eruption”, a także utworu „Hocus Pocus” Pierre van der Linden zaserwował dwa przepyszne, pełne ekspresji, tryskające wulkaniczną energią popisy na perkusji. Każdy z muzyków Focus miał równy udział w tworzeniu tego zjawiskowego show. Gitarzysta Menno Gootjes wcale nie gorzej wypada od swojego poprzednika. Jego skupienie, precyzja, fantazja i wirtuozeria ujmują każdego fana Focus za serce, a basista Udo Pannekeet trzyma w ryzach swojego basu całe to szalone towarzystwo. Był to kolejny doskonały koncert Focus i jeśli nadarzy się okazja, to chętnie zobaczę ich ponownie. Chociaż obiektywnie oceniając ten występ muszę napisać, że był najsłabszym na festiwalu, a i tak pełen magicznego piękna. Świadczy to tylko o bardzo wysokim muzycznym poziomie całej imprezy.
Drugą i z wielu powodów dla mnie ważniejszą i wyczekiwaną gwiazdą była brytyjska formacja Atomic Rooster. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że jest to mocno zrekonstruowany cień dawnego Atomowego Koguta, a jednak elektryzujący tak bardzo, że pojawianie się Atomic Rooster na kieleckim festiwalu to wydarzenie rangi europejskiej. Nigdy nawet nie śniłem o tym, iż kiedykolwiek się zdarzy taka sytuacja, że stanie na scenie Atomic Rooster w jakiejkolwiek odsłonie. Porzucając wszystkie dywagacje na temat składu oraz słuszności takiej reaktywacji muszę stwierdzić, że ich występ zamurował mnie, wbił w ziemię, zaczarował. Ten mocno zrekonstruowany Atomic Rooster rozpoczął swój pierwszy w Polsce koncert utworem „Sleeping For Years”, a później już posypały się takie tematy jak m.in. „Tomorrow Night”, „Black Snake”, „Death Walks Behind You” czy niezwykle popularny pośród polskich fanów „Devil’s Answer”. Faktem jest, że mało wyczuwalny był demoniczny klimat grozy, jaki kreował lider formacji, pianista Vincent Crane. Gitarzysta Steve Bolton i wokalista Pete French wraz z kolegami postawili na klasyczny do bólu hardrock. Taka sceniczna koncepcja reaktywowanego Atomic Rooster odniosła pożądany efekt. Dużo mocnej gitary obfitującej w błyskotliwe solówki, brzmienie organów Hammonda cofnięte nieco do tyłu, znakomita sekcja rytmiczna stanowiąca monument brzmienia zespołu. Powrót Atomic Rooster zyskał szacunek u wieloletnich swoich wielbicieli. Doprawdy trudno jest oceniać w jakikolwiek sposób występ tego zespołu. Jedynym słusznym kryterium, jakim można się kierować, jest miłość do tej muzyki będąca prawdziwym drogowskazem do racjonalnej oceny obecnego Atomic Rooster. Ten zespół jak mało który targany był wieloma zmianami składu oraz kilkoma zgonami byłych członków zespołu z samobójczą śmiercią Vincenta Crane’a. Mam przeczucie, że ta reaktywacja zespołu wyda na świat spore owoce pod postacią sukcesu fonograficznego jak też koncertowego. Występ Atomic Rooster na szóstej edycji festiwalu Kielce ROCKują obiektywnie uznać można za bardzo udany. Emocjonalnie dla mnie to był zjawiskowy koncert i najlepszy na tej edycji imprezy.
Niedzielne popołudnie i wieczór należało bez wątpienia do największej gwiazdy tego dnia. Bo oto na scenę kieleckiego Amfiteatru wychodzą panowie z Ten Years After. Już sama nazwa zespołu budzi respekt i podziw. Wszystkie te przymioty przybrały na sile tego popołudnia, ponieważ Ten Years After wystąpili jako trio. Klawiszowiec zespołu Chuck Churchill przeszedł niedawno operację serca i dochodzi do zdrowia. Brak jednego członka zespołu zrekompensował młody, niezwykle utalentowany, energiczny gitarzysta zespołu Marcus Bonfanti. Warto dodać, że zanim Marcus dołączył do Ten Years After cztery lata temu, wypracował sobie markę i uznanie w środowisku, grając pod własnym nazwiskiem z kierowanym przez siebie zespołem. Całą drzemiąca w nim fantazję oraz umiejętności przelał na swoją gitarę, która w jego rękach była niczym pędzel Vincenta van Gogha. Jego wysokiej klasy techniczne umiejętności w połączeniu z potężną wyobraźnią dały obraz wszechstronnie utalentowanego gitarzysty. Podczas koncertu Ten Years After mogliśmy dotknąć całego gitarowego wszechświata. Marcus rozpostarł przed publicznością cały wachlarz swoich umiejętności. Podziwialiśmy jego wirtuozerię, kiedy przyjemnie łoił na gitarze elektrycznej, ale też pieścił uszy fanów gustownym i delikatnym brzmieniem gitary akustycznej. Można śmiało postawić tezę, że Marcus Bonfanti jest godnym kontynuatorem spuścizny Alvina Lee. Chłopak grał jak natchniony. Marcus jest także szalenie utalentowanym wokalistą obdarzonym niezwykłą barwą głosu pasującą do gatunku muzyki uprawianego przez zespół. Ten Years After zaprezentowali na festiwalu przekrojowy program. Grupa rozpoczęła swój występ utworem „Land Of The Vandals” – jednocześnie otwiera on ich ostatnią rewelacyjną i ciepło przyjętą przez publiczność płytę „A Sting In The Tale” z ubiegłego roku. Po secie akustycznym muzycy zaserwowali nam swoje „greatest hits”. Wykonali kolejno „I’d Love To Change The World”, „Love Like A Man” i „Good Morning Little Schoolgirl”. Oczywiście w takim festiwalowym zestawie nie może zabraknąć wielkich szlagierów. Tak było i tym razem. Ostatni utwór w podstawowym zestawie przed bisem to „I’m Going Home”, ozdobiony tradycyjnie wiązanką przebojów Elvisa Presleya. Zgromadzona w Amfiteatrze publiczność oszalała z zachwytu i nagrodziła zespół owacjami na stojąco, domagając się bisu.
Po tym oszałamiającym koncercie niejako na deser uraczeni zostaliśmy występem Chrisa Farlowe’a wraz z zespołem utytułowanego gitarzysty Normana Beakera. Poddawać ocenie występ muzyków z takim dorobkiem, jakim legitymuje się Chris Farlowe, jest nietaktem, gdyż cóż można napisać o człowieku, który osiągnął w artystycznym świecie wszystko. Łatwiej wymienić tych, z którymi nie występował, niż wypisywać całą listę zespołów i solistów nagrywających i koncertujących z Chrisem. Chciałbym wyrazić głęboki szacunek i podziw dla kunsztu, talentu i przede wszystkim niezłomnej postawy scenicznej Chrisa Farlowe’a. Mimo sędziwego wieku Chris tryskał młodzieńczą energią, humorem, a ze spojrzeń widocznych na telebimie odczytać można było stare hippisowskie hasło „love and peace”. Chris Farlowe wspólnie z formacją dowodzoną przez Normana Beakera wykonali na scenie zestaw złożony z dobrze znanych standardów bluesowych. Był to koncert pełen magii, wspomnień, a czasem nawet małych łez spływających ukradkiem po policzkach. Gdzieś podskórnie wyczuwalna była obecność ducha Colosseum. Patrząc i słuchając Chrisa Farlowe’a miałem wrażenie, że wędruję razem z nim przez całą jego bogatą i wspaniałą artystyczną drogę. W tym momencie nie będę pisał o solówkach gitarowych i popisach instrumentalnych, gdyż nie ma po co. Wszystko było tak baśniowe i pełne żywych kolorów mimo upływającego czasu, który może odcisnął swoje piętno na twarzach muzyków, iż nie podlegają oni żadnej ocenie, jedynie wyrazić można podziw i szacunek. Pozwolę sobie tylko na wyróżnienie pianisty zespołu. Napiszę krótko – Nick Steed to czarodziej i magik. Chris i Norman z przyjaciółmi zdeklasowali wszystkich gości występujących na festiwalu.
Na koniec każdego z tych dwóch dni lekko wymieniona publiczność oklaskiwała wykonawców z obcego mi świata. W sobotę wystąpiła niejaka Nosowska, a w niedzielę Kult. Na temat tych występów ode mnie tylko tyle, że się odbyły, ponieważ to nie moja bajka i nawet nie podejmuję starań, by ją zrozumieć.
Drogi czytelniku, zostawiłem sobie na koniec kilka refleksji, które nasuwają mi się, gdy całościowo ogarnę myślą wszystkie edycje festiwalu. Kiedy szósta odsłona imprezy Kielce ROCKują przeniosła się do Amfiteatru na Kadzielni, nadszedł czas, by się nimi z tobą podzielić. Zacznę od tego, że jestem dumny z faktu, iż w moim rodzinnym mieście gościli m.in. The Animals & Friends, Arthur Brown, Mick Simper, Focus, Atomic Rooster czy Chris Farlowe. Wymieniłem tylko niektórych. Czuję w sercu ogromną radość, że to właśnie w Kielcach – w mieście pełnym kontrastów i sprzeczności dotykających każdej dziedziny życia – mamy dwa produkty eksportowe: PGE Vive Kielce i Festiwal Kielce ROCKują. Mamy się czym chwalić i zamiast dać się ponieść pozytywnej fali sami organizatorzy z uporem maniaka strzelają sobie w piętę. Mam na myśli Stowarzyszenie Kielce ROCKują. Dokładniej, chodzi mi o styl prowadzenia koncertów. Głównym grzechem prowadzących koncert jest przerywanie występów artystom. O ile jeden z wodzirejów, Pan Prezes Stowarzyszenia, daje sobie radę przed mikrofonem, to drugi pan tworzy na scenie żenujący kabaret i to nie pierwszy raz. Opowiadanie tworzonej przez owego pana alternatywnej historii rocka nie licuje z powagą występujących na estradzie gwiazd. Dobrze, że Ric Lee nie włada językiem polskim, bo dowiedziałby się, że miał brata Alvina, z którym zakładał Ten Years After. To jedna z wielu bredni opowiadanych przez konferansjera pomiędzy koncertami. Chciałbym zapytać – po co? W jakim celu? Uwagi w knajpianym stylu pod adresem muzyków występujących na deskach Amfiteatru tydzień przed Festiwalem Kielce ROCKują są źle zaadresowane. Zgromadzona widownia ma naprawdę w głębokim poważaniu, kto występował w tym miejscu tydzień wcześniej. Nikogo taki pseudo humor nie bawi. Nie śmieszny i niesmaczny dowcip został przez mądrą publiczność zignorowany. Smutne jest to, że nie jestem odosobniony w mojej opinii. Z pewnością taka postawa pana konferansjera nie przysparza splendoru tej imprezie. Takie imprezy jak Festiwal Kielce ROCKują gromadzą na widowni bardzo specyficzną publiczność, rozkochaną w muzyce, mającą wysmakowane i mocno określone preferencje, kolekcjonującą płyty i wreszcie doskonale znającą historię pojawiających się na scenie artystów oraz całej kochanej przez siebie muzyki. Ta publiczność wrażliwa jest na wszelkie przekłamania i brednie. Nie można tłumaczyć takiej sytuacji brakami kadrowymi, sytuacją na scenie itp. itd. Dobrym posunięciem Stowarzyszenia było zaproszenie do współpracy profesjonalnej Agencji Koncertowej Ewa-K. Zaowocowało to fachowym przygotowaniem imprezy na wszystkich jej odcinkach. Zapewne dzięki tej zawodowej Agencji Koncertowej istniejącej z powodzeniem wiele lat możliwe było ulokowanie festiwalu w kieleckim Amfiteatrze Kadzielnia. Trzeba jasno powiedzieć, że organizacja całej imprezy była na światowym poziomie. Mam absolutną pewność, że dzięki działaniom Pani Ewy i jej Agencji Koncertowej Festiwal Kielce ROCKują osiągnął tak wysoki poziom organizacyjny. Brawa i podziękowania dla Agencji Ewa-K.
Czekam z utęsknieniem na kolejną edycję tej jakże potrzebnej w naszym regionie imprezy. Kocham tę muzykę i przez lata staram się o niej w różnych miejscach opowiadać i prezentować ją. Mam nadzieję, że na następnych edycjach Festiwalu będzie „grubo” – jak zapewnia Prezes Stowarzyszenia Kielce ROCKują. Mam nadzieję, drogi czytelniku, że na siódmej edycji Festiwalu spotkamy się, by znów przeżyć ciepły dreszczyk muzycznych emocji w blasku scenicznych świateł.

ARB
Wrzesień, 2018 r.