Czy pamiętacie swoje pierwsze spotkanie z książką, która okazała się być tą jedną z najważniejszych w życiu, filmem, co przez resztę życia sam wyświetla się pod powiekami, a każdą z jego scen umiecie na pamięć? Czy po latach, kiedy powracacie znów do owej książki lub filmu, przeszywa was ten sam dreszcz, a tajemnicze mrowienie przenika was od stóp do głów? To i może jeszcze więcej przeżyłem całkiem niedawno za sprawą albumu, który swoją premierę miał dokładnie trzydzieści lat temu – we wrześniu 1984 roku. Zapewnie niejeden z was, drodzy czytelnicy, zada sobie to pytanie: jakie jeszcze emocje może wyzwolić w człowieczej duszy muzyka znana na wskroś? Niejeden po cichu powie, że „Stationary Traveller” to tak oklepana już klasyka, że nie warto o niej pisać, gdyż wszystko już powiedziano i napisano. Bardziej niż ponad zachwyt płynący poprzez fale eteru z ust Tomasza Beksińskiego wzbić się nie można. A jednak jest coś, co skłoniło mnie, bym sięgnął po ten album raz jeszcze. To „coś” jest tak ulotne i pojawiło się na moment, ale tak intensywnie, iż zapałałem chęcią przemienienia mojego ulotnego doznania w słowo pisane.
Album „Stationary Traveller” wydany w 1984 roku okazał się być ostatnią studyjną pozycją, jaką Andy Latimer przygotował dla wytwórni Decca Records. Świat przeżywał wtedy zachwyt nad małym, srebrnym krążkiem, na którym muzyka została zapisana ciągiem zer i jedynek. Kosmiczna technologia, produkcja w sterylnych warunkach miała być antidotum dla wysłużonych, trzeszczących i niewygodnych w eksploatacji płyt winylowych. Poznałem ten album już jako zapis cyfrowy utrwalony na płycie kompaktowej. Nie czułem, że coś jest nie tak, że mi się nie podoba. Nic z tych rzeczy. Byłem tak samo jak i wszyscy miłośnicy programów Tomka rażony pięknem muzyki z tej płyty oraz zachwycony warstwą literacką tego dzieła. Nigdy nie udało mi się nabyć „Stationary Traveller” na płycie winylowej. Były to czasy olbrzymiej ekspansji pyty kompaktowej i o niektóre tytuły na winylach było trudno na giełdach płytowych. Młodszym czytelnikom przypomnę, że trzydzieści lat temu nie było tzw. dobrych sklepów muzycznych. Płyty po prostu się zdobywało przeróżnymi kanałami. Nie dane mi było usłyszeć głębi analogowego brzmienia tej płyty aż do tej pory. Po dwudziestu dziewięciu latach od wydania wreszcie natrafiłem na album „Stationary Traveller” w niemal idealnym stanie technicznym samego krążka jak i okładki, wydanym przez oficynę Decca, o numerze SKL 5334. I to jest ten powód, dla którego postanowiłem przelać moje wrażenia, jakich doznałem słuchając tej muzyki.
W sferze merytorycznej nic się nie zmieniło. Muzyka nadal porusza dogłębnie, teksty wzruszają do łez, a upływający czas nie odmienił tej muzyki na niekorzyść. Po latach brzmi ona jeszcze piękniej. Okazało się jednak, że przez te prawie trzydzieści lat żyłem w nieświadomości, iż „Stationary Traveller” potrafi tak zagrać, że aż wprawia słuchacza w osłupienie. Przyzwyczajony do cyfrowego, wypolerowanego i przenikliwie zimnego brzmienia „Stationary Traveller” nie przypuszczałem, kładąc na talerz gramofonu owo cacuszko, że właściwie to nigdy w pełni nie słyszałem tej muzyki.
Kiedy ramię gramofonu zakończone wkładką, a ta zaś wypuszczoną delikatną i niezwykle czułą igłą, opadło na płytę i rozległy się dźwięki „Pressure Points”, zamarłem z zachwytu, chociaż to jeszcze niewiele. Kompozycja „Refugee” wprawiła mnie w osłupienie. Tak głębokiego rozmieszczenia dźwięku nie słyszałem całe wieki. Wyraźny, niedudniący, soczysty bas, cały środek wypełniony przez klawiszowe tło, a na pierwszym planie gitara i głos Andy’ego Latimera. Tak jest przez całą płytę, utwór po utworze. Przejrzyste, selektywne i pełne ciepła brzmienie. Tytułowy „Stationary Traveller” wreszcie brzmi tak, jak wyobrażałem sobie, że powinien zabrzmieć. Temat tytułowy był jedyną kompozycją, co do której miałem wątpliwości związane z jego brzmieniem. Jego piękno zawsze było i jest niezaprzeczalne i niepodlegające żadnej dyskusji. Jednak zawsze coś mi nie pasowało. „Stationary Traveller” grał z płyty kompaktowej za bardzo siermiężnie, twardo. Na płycie winylowej słyszę to, co podpowiadała mi wyobraźnia. Wreszcie mogę rozkoszować się pełnym – i co najważniejsze – prawdziwym brzmieniem fletni pana, a nie metalicznym poświstywaniem odczytywanym przez wiązkę lasera. Ten, kto nie słyszał „Stationary Traveller” z płyty winylowej, niechaj czym prędzej nadrobi tę zaległość, a płyty CD odłoży do lamusa.
Przekładamy krążek na stronę drugą, a tam same cudeńka. Zaczyna się od „West Berlin”, poprzez „Fingertips”, a kończy się na „Long Goodbyes”. Same diamenty, które lśnią tak oszałamiająco, iż żaden jubiler nie potrafiłby wydobyć takiego blasku. Zresztą zawartość muzyczną tego albumu wszyscy na wskroś znają. Nie zamierzam opisywać jej ponownie. Nie chcę także kreować się na fachowca i wybitnego znawcę tematu. Pragnę tylko przybliżyć wam dźwiękowy świat, który znany jest nielicznemu gronu ludzi zakochanych w czarnych płytach analogowych.
Przed trzydziestoma laty nawet produkcja płyt CD była bardziej staranna. W obecnych czasach wszystko jest marnej jakości. Przeraża mnie wizja świata, w którym muzyka odtwarzana będzie tylko z plików przechowywanych gdzieś w cyberprzestrzeni, nawet nie na własnym komputerze. Wynikiem tego strachu i przerażenia jest ten tekst. Pragnę w ten sposób zaszczepić w was miłość do prawdziwego, żywego dźwięku. Słuchając po tylu latach „Stationary Traveller” z analogowej płyty, bez trudu odczytałem prawdę zawartą w tej muzyce. Jej niebywałe ciepło, klarowne i niebywale dynamiczne brzmienie, pozwoliło mi ponownie zachwycić się tą muzyką i odkryć ją na nowo.
„Stationary Traveller” należy do grona albumów, które jeszcze miały to szczęście być nagrane w pełni analogowo, przy użyciu taśmy, wzmacniaczy lampowych, bez tego całego komputerowego cyrku. Jest jedno wydanie kompaktowe, które zbliża nas odrobinę do winylowego ideału. To autorska edycja przygotowana przez Andy’ego Latimera w jego Camel Productions w 2005 roku. Ostatnie wydanie „Stationary Traveller” przez Esoteric Recordings nie zasługuje nawet na jakąkolwiek wzmiankę. Spuśćmy więc na nie zasłonę milczenia.
Na ponowne odkrycie niezwykłego uroku „Stationary Traveller” pozwoliło mi angielskie wydanie tego albumu. Jest to pierwsze tłoczenie z 1984 roku, zachowane w stanie niemal idealnym. Album kompletny, z wkładką zawierającą teksty i opis mówiący kto, gdzie i w jakim składzie nagrał ten materiał.
Słuchanie muzyki z płyty winylowej jest jak czytanie dobrej książki, jest obcowaniem z żywą i prawdziwą muzyką. Dodam do tego jeszcze okładkę, w którą można się wczytywać, wąchać i rozkoszować się jej kolorami, zawartymi zdjęciami itp. Płyta winylowa zmusza do skupienia, zaangażowania. Do gramofonu trzeba podejść, wprawić w ruch talerz z położonym na nim krążkiem. Trzeba podnieść się z fotela, by przełożyć ją na drugą stronę. Ten czas ciszy, jaki powstaje, pozwala na przeanalizowanie tego, co popłynęło z głośników. To prawdziwa przyjemność.
ARB
Wrzesień, 2014 r.