Ray Wilson nigdy nie należał do grona moich faworytów. Wprawdzie płyta Genesis „Calling All Stations”, która – jak powszechnie wiadomo – powstała z jego udziałem, w moim odczuciu była całkiem przyzwoita, jednak do solowej kariery artysty przekonać się nie mogłem. Miałem mu za złe, że na dorobku Genesis buduje swój wizerunek. Solowe albumy Raya podobają mi się. To kawał dobrego, melodyjnego, dobrze zagranego i zaśpiewanego, ale przede wszystkim starannie wyprodukowanego rocka. Jednakże do wilsonowskiej wizji muzyki Genesis podchodziłem jak do jeża. Któregoś wieczoru słuchałem w radio koncertu promującego jego ostatni album „Chasing Rainbows” i według mnie występ ten nie był najlepszy. Za namową małżonki skorzystałem z okazji, jaką stworzyła mi tarnowska impreza „Zdearzenia” i wybrałem się na plenerowy koncert Raya.
Wiele bym stracił, gdybym uległ uprzedzeniom do masowych, darmowych imprez miejskich, gdzie w roli głównej występuje jedzenie i piwo, a muzyka jest tylko tłem do spotkań na miejskim Rynku. Taki los spotkał Janka Samołyka, który wystąpił w trzecim dniu tarnowskiej imprezy. Wciśnięty gdzieś między konkursy i degustację regionalnych przysmaków, zagrał koncert dla garstki świadomych jego twórczości słuchaczy. Przyznać trzeba, że wyszedł z tej niekomfortowej sytuacji obronną ręką. Jednak jest to temat do dyskusji przy innej okazji. Skupmy się na Rayu Wilsonie.
Ten uznany brytyjski artysta wystąpił pierwszego dnia imprezy i był niekwestionowaną gwiazdą tarnowskich „Zdearzeń”. Muzyk wraz ze swoim zespołem został nad wyraz ciepło przyjęty, a występ, jaki zaserwował zgromadzonej publiczności, nagrodzony został gromkimi brawami. Wydawać się może, że na takich masowych wydarzeniach kulturalnych organizowanych przez miasto, gdzie wstęp na koncerty jest wolny, publiczność jest zupełnie przypadkowa. Może i na pozostałych koncertach tak było, ale nie na koncercie Raya.
Przede wszystkim Ray Wilson przyciągnął na swój koncert słuchaczy spragnionych muzyki Genesis, zarówno tych kochających późniejszy okres w historii zespołu, jak również ortodoksyjnych fanów epoki Petera Gabriela. Ze sceny zabrzmiały niekwestionowane hity: „Turn It On Again”, „Mama”, „Invisible Touch”, „Not About Us” czy „Congo”, przy których publiczność doznawała dzikiego wręcz szaleństwa. Nie dziwię się temu, gdyż patrząc na muzykę rozrywkową z szerszej perspektywy można śmiało stwierdzić, że w obecnym czasie już nikt takich przebojów nie pisze. Przyznam, że napawa mnie to lekkim przerażeniem. Moje serce jak i wielu melomanów oglądających ten występ Ray czule połechtał sięgając po takie standardy jak „The Carpet Crawlers” i „Ripples”. W repertuarze koncertu pojawiły się utwory z solowych albumów poszczególnych członków Genesis. Usłyszeliśmy więc m.in. „Another Cup Of Coffee” z repertuaru Mike & The Mechanics, „Solsbury Hill” z pierwszego krążka Petera Gabriela i „Another Day In Paradise” z płyty „But Seriously” Phila Collinsa. Nie zabrakło także kilku nowych kompozycji Raya Wilsona z ostatniego solowego krążka, ale również z płyt jego zespołu Stiltskin. Na finał zabrzmiało nieśmiertelne „Inside”. Lwią część koncertu Ray oparł jednak na repertuarze Genesis.
Muszę przyznać, że pomimo uprzedzeń i w moim odczuciu kiepskiego koncertu w studio im. Agnieszki Osieckiej w Programie 3 Polskiego Radia, ten tarnowski koncert był pod każdym względem znakomity. Doskonałe nagłośnienie i profesjonalne światła, kapitalna dyspozycja samego artysty i jego zespołu sprawiły, że można było przenieść się w obfity w barwy i nastroje muzyczny świat zespołu Genesis, nie odczuwając przy tym dyskomfortu. Instrumentaliści poradzili sobie z ciężarem legendy, a Ray Wilson wpasował się ze swoim głosem do każdego z utworów. Brzmiał on rewelacyjnie zarówno w utworach z dorobku Genesis, jak też tych z solowych dokonań jego członków. To zdumiewające, jak on to robi, ale jego głos pasuje do każdej z śpiewanych przez siebie kompozycji zaczerpniętych z przebogatego dorobku Genesis. Przyznaję, że zazdroszczę mu tak czystego, doskonałego i dojrzałego głosu.
Był to dla mnie wieczór obfitujący w olbrzymią paletę muzycznych doznań. To kolejna sentymentalna podróż w przeszłość do dziejów i melodii doskonale mi znanych, jednak powodujących bezustanne pojawianie się dreszczy biegnących przez całe moje ciało, a i łezka w oku także się pojawiła w kilku momentach. Ktoś powie: właściwie czym tu się zachwycać, przecież Ray Wilson nic nowego nie wnosi do muzyki, a na dodatek grzeje się w blasku nie swojej sławy. Dla mnie jednak liczy się muzyka. Nie widzę nic złego w sięganiu po cudzy repertuar i odtwarzaniu go z pasją i zaangażowaniem na scenie. Wsłuchując się w tarnowski koncert Raya Wilsona oraz w podwójne koncertowe wydawnictwo z niemal identycznym materiałem zarejestrowane w Poznaniu w 2011 r. odkryłem, że Genesis jest olbrzymią pasją artysty. Wykonuje on ten materiał z wielką finezją, niewiarygodną wrażliwością oraz znajomością tematu. Pochwalić trzeba także nowe, niezwykle interesujące opracowania dobrze znanych tematów gigantów artrocka. Pikanterii temu nowemu wcieleniu muzyki Genesis dodają zapewne smyczki, nadające znanym na pamięć utworom interesującej koloratury.
Ze wszech miar był to udany występ, mimo iż na imprezie masowej – pozbawionej swego rodzaju intymności, jaką cenię sobie na mniejszych koncertach, biletowanych, zagranych dla konkretnego słuchacza. Na pochwałę zasługuje także fakt, iż artysta był dostępny dla fanów po koncercie i to na tak długo, jak wymagała tego zaistniała sytuacja. Można było otrzymać autograf na płycie, zrobić sobie pamiątkową fotkę z muzykiem oraz podziękować mu za koncert i uścisnąć dłoń.
Myślę, że czasem warto dać się przekonać do udziału w wielkich imprezach. Ten koncert mieszkańcom Tarnowa oraz przybyłym specjalnie dla Raya Wilsona zapadnie w pamięć na bardzo długo. Było nieziemsko.
ARB
Lipiec, 2013 r.