Gov’t Mule – Wrocław, Klub Eter 17.07.2012

Na brak koncertów ostatnimi czasy nie możemy narzekać. Myślę, że branża koncertowa nie odczuwa szalejącego wokół kryzysu. Jeszcze gdyby ktoś podsunął mi pomysł, jak rozmnożyć swoje fundusze, by prywatny budżet wytrzymał to szaleństwo... Choć pieniądze w jakiś cudowny sposób się znajdą, to z czasem już gorzej. Wszak ten z gumy nie jest, a bywa tak, iż w jednym dniu mamy dwa ciekawe wydarzenia muzyczne na przeciwległych krańcach kraju. W niedzielę 15 lipca spakowałem siebie i żonę w mamuci plecak i z pola namiotowego w Dolinie Charlotty okrężną drogą, odwiedzając na krótko Szczecin, udaliśmy się do Wrocławia na kolejny koncert.
17 lipca w Klubie Eter, który wydaje się być bunkrem nie do zdobycia, kilka pięter pod ziemią, po raz trzeci w naszym kraju wystąpiła żywa legenda southern rocka – Government Mule. Warto było nie dospać i pokonać taki szmat drogi dla tak znakomitego koncertu. Sam klub robi wrażenie swym nieco mrocznym klimatem. Byłem w tym miejscu po raz pierwszy. W ogóle poczułem, że ocieram się o ważne dla kultury miejsca, ponieważ tuż obok znajduje się Kino Helios, będące centrum wydarzeń wielkiego, międzynarodowego festiwalu filmowego Nowe Horyzonty. Dwa poziomy szczelnie wypełnione fanami spragnionymi energetycznego, amerykańskiego blues rocka. Kwadrans po godzinie 19, poprzedzeni emocjonalną zapowiedzią, wyszli na scenę: Warren Haynes – gitary i śpiew, niekwestionowany lider i założyciel zespołu, Danny Louis – skromny, bardzo klimatyczny zestaw klawiszy, żywcem wydobyty z głębokich lat 70., Jorgen Carlsson – gitara basowa oraz współtwórca grupy – perkusista Matt Abts. Żadnych efektów specjalnych, wydumanej scenografii, wyświetlanych filmów ilustrujących grane dźwięki. Tylko czterech muzyków, a tak dużo muzyki. Widać, że Gov’t Mule to zespół idealnie stworzony do grania koncertów. Świadczą o tym: zaangażowanie, wirtuozeria, natychmiastowa gotowość do najprzeróżniejszych improwizacji, skromność. Słychać, że niemłodzi już panowie kochają to, co robią, darzą ogromnym szacunkiem swoją publiczność. Taką właśnie postawę zespołu odczytałem już dawno słuchając ich niesamowitych koncertów z płyt. Sylwestrowo-noworoczne „Live… With A Little Help From Our Friends” czy „Mulennium” albo „The Deepest End” dają wystarczający obraz grupy na scenie. Wspomnę jeszcze pierwszą wizytę zespołu w lipcu 2007 r. W Klubie Stodoła dali dwa koncerty. Były to nieziemskie wręcz wydarzenia.
Nie inaczej było we Wrocławiu. Zespół grał przez dwie i pół godziny. Wszystkie grane przez muzyków tematy były rozimprowizowane, pełne lekko mglistej atmosfery. Skrzyły dialogami klawiszy i gitary. Sekcja rytmiczna grała równo przez cały koncert. Nie będę bawił się w wypisywanie tracklisty, wszak nawet przeciętny użytkownik internetu łatwo sobie ją znajdzie, napiszę jednak o kilku niespodziankach. Wiadomo, że Gov’t Mule tkwi głęboko korzeniami w latach 60. i 70. Znane są wielbicielom talentu Warrena Haynesa i spółki zabawy w granie całych koncertów poświęconych Led Zeppelin, The Beatles. Podczas niemal każdego występu grupa zaskakuje pomysłowymi wersjami znanych tematów z klasyki rocka. Nie inaczej było na tym magicznym koncercie. Doszedł jeszcze jeden smutny powód, który był inspiracją do pokazania muzycznej erudycji przez Gov’t Mule. Śmierć Jona Lorda wykrzesała z muzyków taką wersję „Lazy”, że klękajcie narody. Cóż za piękna interpretacja. Zawsze uważałem, że kto jak kto, ale Gov’t Mule mają taką wyobraźnię i talent do swoich interpretacji znanych nam muzycznych pomników. To był godny, piękny i wielki hołd złożony najlepszemu pianiście i muzycznemu wizjonerowi, jaki można sobie wyobrazić. Jestem pewien, że był to spontaniczny gest. Tym bardziej brzmiał on szczerze. Na bis, kiedy zespół wykonywał znany temat Toma Waitsa, wplótł również Purplowe „Smoke On The Water” i „Woman From Tokyo”. Zeppelinowe „Since I’ve Been Loving You” zabrzmiało równie okazale. Jak zawsze wzruszające „Soulshine”, „Mule”, „Banks Of The Deep End”. Można tak wymieniać bez końca. Był to ogromnie emocjonalny koncert, pełen bezgranicznej miłości do muzyki. Bardzo podoba mi się pomysł grania non stop. Poszczególne tematy łączyły się ze sobą. Dawało to wrażenie płynącej, nie mającej końca rzeki dźwięków. Gov’t Mule porusza się na styku rocka, bluesa, jazzu, a nawet psychodelicznej improwizacji z elementami progresywnego rocka. Ta mieszanka powoduje, iż słuchacz nie jest znudzony nawet bardzo długimi instrumentalnymi improwizacjami. Dewizą Gov’t Mule jest muzyka, bez dodatków specjalnych.
Czas na podsumowanie. Był to pasjonujący i niezapomniany wieczór. Jeśli ktokolwiek z was, drodzy czytelnicy, z przeróżnych powodów nie mógł być na tym koncercie, a będzie miał okazję zobaczyć Gov’t Mule na żywo w innym miejscu, to gorąco namawiam. Satysfakcja gwarantowana. Zespół wart jest każdych wydanych pieniędzy. Świat stał się mały, łatwiej osiągalny, więc i szanse większe na spotkanie zespołu gdzieś na trasie swoich wędrówek. Życzyłbym sobie i wam, drodzy czytelnicy, jak najwięcej takich koncertów. Ja i moja żona mamy nadzieję na rychły powrót Gov’t Mule do Polski i z utęsknieniem czekamy na zapowiadany już świeżutki album studyjny.

ARB
Lipiec, 2012 r.