Steve Rothery Band – Łódź, Klub Scenografia 9-10.11.2018

Wyznam wam, drodzy czytelnicy, że już od wielu lat nie przepadam za wielkimi stadionowymi oraz halowymi koncertami. Są wyjątki od tej reguły, jednak zdecydowanie bardziej preferuję kameralne sale oraz kluby, gdzie niemal namacalnie czuje się obecność ulubionego artysty, dla którego wybraliśmy właśnie to a nie inne miejsce i zarezerwowaliśmy sobie czas, aby zetknąć się z naszą ukochaną muzyką oraz poczuć dreszczyk intymnej relacji ze swoim muzycznym guru. Taka właśnie sytuacja miała miejsce w Łodzi w klubie Scenografia na początku listopada.
Kiedy pół roku temu przeczytałem, że w Łodzi wystąpi jeden z moich bezsprzecznie ukochanych muzyków – Steve Rothery wraz ze swoim zespołem, dostałem gęsiej skórki na całym ciele. W jednej chwili stanęły mi przed oczami wszystkie koncerty Marillion, w których brałem udział. Mam na myśli zwłaszcza pierwsze występy zespołu w naszym kraju, które miały miejsce 31 lat temu. W stan marillionowej nirwany wprawiły mnie zapowiedzi tych występów, z których wynikało, że Steve Rothery chciałby zafundować nam prawdziwy wehikuł czasu i przenieść swoich wielbicieli w bardzo odległe lata, prezentując w całości monumentalne pozycje z przebogatej dyskografii Marillion. Apetyt na te koncerty był tym większy, iż Steve Rothery obiecał, że każdy z tych koncertów będzie zawierał zupełnie inną playlistę. Jakoś nie udało się nam spotkać z artystą podczas jego poprzedniej wizyty w Polsce, czego ogromnie żałowaliśmy, dlatego teraz postanowiliśmy twardo, że Rockowa Wyspa musi być obecna na tych dwóch koncertach. Pokonując wraz małżonką spowitą w gęstą mgłę drogę między naszym miastem a Łodzią, dotarliśmy bezpiecznie dzięki naszemu drogowemu pancernikowi.
Pierwszego dnia – w piątek, kiedy już udało się nam sforsować ciasny przesmyk służący za wejście do niemniej ciasnego, mrocznego i dusznego klubu Scenografia, na scenie produkował się zespół Collage, próbując po raz kolejny przypomnieć słuchaczom o swoim istnieniu i desperacko podtrzymać ciepło dawnej legendy, którą zespół był owiany. Jednak baśniowy i niepowtarzalny klimat ich muzyki już dawno przygasł, a zgromadzona w Scenografii publiczność nie była do końca przekonana do nowej reinkarnacji Collage. Ja osobiście chłodno przyjąłem zarówno pierwszy, jak też drugi koncert zespołu. Nie byłem w ogóle zainteresowany tymi występami, które okazały się być jedynie kląskaniem zranionego łabędzia w parkowym jeziorku. Czekałem z niecierpliwością na moment, kiedy stanie na scenie jeden z najważniejszych gitarzystów na tym świecie. Wreszcie nadszedł ten upragniony moment. Oto na scenie pojawia się Steve Rothery wraz z plejadą znakomitych instrumentalistów.
Zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia Steve Rothery otwierał swój występ muzyką z solowego albumu „The Ghosts of Pripyat” wydanego w 2014 roku. Ta stonowana, nieco nostalgiczna muzyka pełniła raczej funkcję przystawki do głównych dań zaserwowanych fanom Marillion w drugich częściach obydwu koncertów. Podczas pierwszego wieczoru Steve z zespołem zafundował nam cały wachlarz obrazów z przeszłości za sprawą ożywienia na scenie kultowego albumu Marillion „Misplaced Childhood”. Mam pewność, że dla wielu słuchaczy obecnych na sali jest to jedna z najważniejszych płyt w ich życiu. Dla mnie tak właśnie jest. Zresztą rozpisywanie się na temat magii „Misplaced Childhood” zajęłoby mi kilka stron, więc może odłóżmy to na inną okazję. Niemniej jednak wykonanie tej suity przez zespół Steve’a Rothery’ego przed łódzką publicznością było dla mnie przeżyciem niebywale ekscytującym. Album „Misplaced Childhood” został odtworzony z detaliczną precyzją, a jednocześnie z niespotykaną w progresywnym świecie energią typowego rockowego bandu. Siła scenicznego przekazu była tak ogromna, że trudno mi było ochłonąć z wrażenia przez kilka następnych dni.
Steve Rothery wraz z przyjaciółmi zadbał o to, by ta wyjątkowa wyprawa w przeszłość nie skończyła się zbyt szybko i w drugiej części piątkowego koncertu zaczął czarować zebraną w Scenografii publiczność, hipnotyzując dźwiękami dawno niesłyszanych, a uwielbianych przez fanów mniej oczywistych kompozycji z przepastnej dyskografii Marillion. Oto zabrzmiały singlowe rarytasy takie jak: „Cinderella Search” w pełnej wersji oraz „Freaks”, niesamowity mroczny temat „Incubus” i ubóstwiany „Fugazi”. Publiczność odwdzięczyła się rzadko spotykanymi na innych tego typu koncertach obfitymi owacjami. Warto wspomnieć, iż wokalista Martin Jakubski czuje się jak ryba w wodzie w utworach z repertuaru Fisha, lecz równie dobrze w tych z repertuaru Steve’a Hogartha – „Waiting To Happen”, „Easter” i „Afraid Of Sunlight”.
Takie klubowe koncerty mają jeszcze jedną bardzo istotną zaletę – chodzi mi mianowicie o dostępność muzyków właściwie dla każdego z uczestników koncertu. Przez moment zapomniałem o tym, że w obecnych czasach trzeba słono zapłacić za spotkanie z ulubionym muzykiem przed lub po koncercie. A wykupienie takiego spotkania za niebagatelną kwotę wcale nie gwarantuje tego, że będzie ono obfitować w sensowną rozmowę, często ogranicza się jedynie do nakreślenia kilku mazgajów na podsuniętej w pośpiechu okładce płyty i niedbale wykonanej fotce. Dla mnie akurat te aspekty są najmniej istotnie. Jednak uścisk dłoni, wymiana kilku zdań, zadanie kilku pytań i uzyskanie na nie odpowiedzi możliwe jest tylko w klubowej atmosferze. Tak pierwszego jak i drugiego dnia Steve Rothery wraz z całą swoją załogą kręcił się wśród publiczności rozmawiając, rozdając autografy, pozując do zdjęć.
Drugi wieczór ze Steve’em Rotherym w roli niekwestionowanej gwiazdy upłynął nie mniej emocjonalnie niż ten pierwszy. Utwory z albumu „The Ghosts of Pripyat” zabrzmiały jeszcze bardziej soczyście i energetycznie. Ten pierwszy set rozpoczął tradycyjnie „Morpheus” grany pierwszego i drugiego dnia. Natomiast „Old Man Of The Sea” wykonany również po raz drugi zagrany został z niebywałą magią. Kompozycja ta stała się zarazem czymś w rodzaju wehikułu czasu, którego zadaniem było zabranie słuchaczy na wędrówkę w odległą, ciepłą jak mleko chmurę wspomnień. Ten jedyny w swoim rodzaju nastrój skutecznie podgrzały jeszcze dwie kompozycje z niezwykłego solowego krążka Steve’a Rothery’ego. To, co się działo później, jest dla mnie trudne do opisania, gdyż powstałe emocje są tak duże, iż odbierają władzę w palcach i nie pozwalają pisać. Ze sceny rozległy się pierwsze dźwięki mojego zdecydowanie ulubionego albumu Marillion „Clutching At Straws”. Patrząc z perspektywy 31 lat – ileż to wspomnień mam z tą płytą... Te wszystkie wspólne przesłuchania krążka wraz z przyjaciółmi ze szkoły średniej, koncerty w Gdańsku i Zabrzu, „Wieczór Płytowy” przygotowany przez Tomasza Beksińskiego oraz późnowrześniowy cykl w „Klubie Stereo” zrealizowany również przez Tomka z pięcioma albumami Marillion z płyt kompaktowych. Tamten tydzień zwieńczony był również płytą „Clutching At Straws”. Dodam do tego nabytą w bydgoskim sklepie Nora Music płytę winylową, wielokrotną analizę tekstów aż po świt, plakat z gazety „Razem” i wiele, wiele wspólnych i samotnych godzin spędzonych z muzyką z „Clutching At Straws”. Po upływie wielu lat ta muzyka nic nie straciła na swoim pięknie, jej mądry i intelektualny przekaz nie przygasł – jest wręcz odwrotnie. Wydaje mi się, że tematy poruszane na „Clutching At Straws” są nadal aktualne. Wszystkie te myśli i wspomnienia przewijały się przez moją głowę podczas granej na żywo muzyki z tej jakże ważnej dla mnie płyty. Nie ma co komentować wykonania tego materiału przez zespół Steve’a Rothery’ego, gdyż było ono niesamowite, perfekcyjne, piękne. Mam tylko jedno spostrzeżenie, nie wiem czy trafne i można je traktować w formie ciekawostki. Otóż odniosłem wrażenie, że owe wykonanie „Clutching At Straws” przez zespół Steve’a Rothery’ego zabrzmiało w tej nieco odmłodzonej wersji, która usłyszeć możemy w świeżutko wydanym kompaktowym oraz winylowym jubileuszowym boksie.
Ten wieczór zespół Steve’a ukoronował nigdy nie granym na żywo utworem „Tux On” pochodzącym z drugiej strony singla „Just For The Record”. Następnie wybrzmiał dawno nie wykonywany singlowy „Three Boats Down From The Candy”. Te dwie kompozycje doprowadziły nas do punku kulminacyjnego całego weekendu ze Steve’em Rotherym. Publiczność dostała to, czego domagała się od piątku, a niektórzy od wielu lat. Wreszcie marzenia się spełniły i „Święty Graal” z dyskografii Marillion – „Grendel” zabrzmiał w całym swoim majestacie. Co to się działo! Publiczność była przepełniona zachwytem i ogromną radością. Zwieńczeniem całego weekendu ze Steve’em Rotherym było brawurowe wykonanie kompozycji „Garden Party” połączone z „Market Square Heroes”. W tych dwóch kompozycjach jak w soczewce skupiły się wszystkie pozytywne emocje płynące ze wspólnego udziału w tym mistycznym koncercie: radość, zachwyt, wspólny śpiew wraz z zespołem. Czułem, jak przenoszę się do 1987 roku na pierwsze w Polsce koncerty Marillion. Przykładem poprzedniego wieczoru Steve Rothery wraz z Riccardo Romano oraz resztą załogi wyszli do publiczności rozmawiając z fanami, rozdając autografy, pozując do pamiątkowych zdjęć. Dodam, że sklepik z koszulkami i płytami zespołu opustoszał już pierwszego dnia, właściwie przed pierwszym występem Steve’a.
Warto było wybrać się na to wydarzenie. Jeszcze długo będę nim żył, wspominał ten czas w rozmowach z przyjaciółmi oraz w spotkaniach ze słuchaczami na mojej Rockowej Wyspie. Z pełną odpowiedzialnością piszę, że było to jedno z najciekawszych wydarzeń muzycznych uciekającego w zastraszającym tempie 2018 roku. Warto na koniec zwrócić baczniejszą uwagę na skład, z jakim koncertuje Steve Rothery. Prócz mistrza na drugiej gitarze gra niezwykle zdolny Dave Foster, na gitarze basowej Yatim Halimi, na perkusji niesamowity Leon Parr, na instrumentach klawiszowych i przed mikrofonem w tle jeden z najważniejszych obecnie muzyków w artrockowym świecie, niesamowicie utalentowany i wrażliwy artysta Riccardo Romano, a władał publicznością i nieziemsko śpiewał Martin Jakubski. Trzeba jasno powiedzieć, że Steve Rothery stworzył swój zespół z oddanych pasjonatów muzyki Marillion, którzy z wielkim poświęceniem, zapałem oraz detaliczną wręcz znajomością tematu wykonują te kompozycje. Można rzec, iż to jest idealna wręcz muzyczna sytuacja dla kogoś takiego jak Steve Rothery.
Mam taką nadzieję, że ten tekst jeszcze przez długie miesiące wyświetlał będzie przed czytelnikami film z tamtych dwóch wieczorów z naszą ukochaną, najlepszą muzyką, jaka powstała na tym nienajlepszym ze światów.

ARB
Listopad, 2018 r.