Steven Wilson – Kraków, Hala Wisły 21.10.2011

Steven Wilson jest bez wątpienia muzykiem godnym podziwu, szacunku i wszelkich słów uznania, jakie tylko istnieją. Zastanawiam się, kiedy on sypia, kiedy znajduje czas na te wszystkie swoje działania. Lecz czy to pytanie jest istotne? Tej klasy geniusz zasługuje na najwyższe wyróżnienie. Jego konsekwencja w tworzeniu i pracowitość winny być wzorem do naśladowania. Oczywiście możemy się spierać co do opinii na temat takiego lub innego kształtu i brzmienia jego poszczególnych projektów, płyt, jednak całość jego pracy to nadzwyczajna wręcz spuścizna dla potomnych. Nakreślanie po raz kolejny sylwetki Stevena Wilsona jest zbędne. Omawianie w telegraficznym skrócie tego, czym artysta się zajmuje, co produkuje, komponuje, z kim gra i kim jest, byłoby ujmujące dla czytelników. Wszyscy te informacje już dawno sobie doskonale przyswoili. Nie kryję, że ostatnia, solowa propozycja Stevena „Grace For Drowning” nie rzuciła mnie na kolana. Odniosłem wrażenie, że więcej na tej płycie jest filozofii, zadumy nad istotą formy, znaczenia dźwięku, a trochę za mało urokliwej muzyki. Takiej, do jakiej przyzwyczaił nas Mistrz choćby na płytach Porcupine Tree. Uwielbienie artysty nie pozwalało mi przejść obojętnie obok faktu, iż postanowił on pokazać nam swoją muzykę na żywo. Mając pełną głowę pytań i wątpliwości, które kłębiły się w moim marnym rozumku, udałem się więc do ukochanego Krakowa, by skonfrontować swoje przemyślenia z tym, co artysta zaprezentuje na żywo.
Obawiałem się głównie tego, że Wilson zagra swoje ostatnie dzieło w całości, tak jak nagrano to na studyjnym albumie, dostanie brawa, zagra coś na bis z płyty „Insurgentes” i koniec. Przyznam, że moje wieloletnie doświadczenie związane z wieloma koncertami rzadko pozwala mi się mylić. Jednak tym razem moja intuicja srodze mnie zawiodła. Zacznijmy jednak po kolei.
Zaproszonego na to „popołudnie ze Stevenem Wilsonem” na dzień dobry witała już dość nietypowa sytuacja. Żadnych zwykłych świateł i muzyki mającej umilić czekanie na gwiazdę, często tak niepasującej do mającego wystąpić artysty, że aż boli dusza i uszy. Zamiast tego dał się słyszeć jednostajny, narastający, ambientowy, niekończący się dźwięk, który potęgował swoje natężenie i moc wraz z oczekiwaniem na koncert, by tak naprawdę płynnie przejść w pierwszy z utworów. Światło przyciemnione, lekko żarzące się tylko górne lampy, zazwyczaj oświetlające artyście publiczność podczas owacji, czy w mocno akcentowanych finałach poszczególnych kompozycji. Na rozciągniętym pomiędzy publicznością a muzykami przezroczystym płótnie wyświetlane były wizualizacje autorstwa Lasse Hoile – stałego współpracownika Wilsona. Przyznacie, że oryginalny koncept. Mnie się podobał. Lubię tego typu odmienność na koncertach. Natężenie jednostajnych dźwięków Bass Communion było już tak duże, że powodowało swego rodzaju frustrację i zniecierpliwienie. Wreszcie pojawili się na scenie muzycy z maestro Stevenem Wilsonem na czele. I tu kolejne zaskoczenie: ze sceny słychać dźwięki z pierwszego albumu mistrza. Artysta wymieszał utwory z obu swoich płyt, co było bardzo dobrym pomysłem. Muzyka z obydwu albumów na żywo zabrzmiała o wiele bardziej przekonywująco, prawdziwie. Każdy z utworów, zarówno z albumu „Grace For Drowning”, jak i z „Isurgentes”, dopiero wykonany na żywo nabierał kolorytu, kształtu i barw. Osiągnęły one odpowiednie dla siebie natężenie emocji. Znakomicie zabrzmiały zwłaszcza utwory z ostatniego albumu. „Deform To Form A Star”, „Sectarian”, „Index” czy choćby ujmująca za serce kompozycja „Like Dust I Have Cleared From My Eye” oraz pozostałe – nie ma sensu ich wymieniać, w moim odczuciu zostały zagrane z niebywałym wręcz wyczuciem klimatu, nastroju. Nawet „Rider II”, ten długaśny utwór, co do którego nie byłem przekonany, powalił mnie swoim scenicznym obliczem. Zagrany został na koniec tego osobliwego spektaklu.
Trzeba zdać sobie sprawę z faktu, iż Steven Wilson nie jest przeciętnym, rockowym artystą. To performer i wizjoner, który dał konceptualny występ, pełen gry na emocjach, po mistrzowsku manipulując nastrojem, czarując widza zarówno dźwiękiem, jak i stworzoną specjalnie dla niego oprawą sceniczną pod postacią wizualizacji, których to muzycy zdawali się być częścią składową podczas całego oryginalnego i urzekającego przedstawienia. Mieliśmy do czynienia z koncertem na wskroś nowoczesnym, odkrywczym, pobudzającym wyobraźnię, zmuszającym odbiorcę tej muzyki do intelektualnej interakcji. Nawet prezentacja grającej załogi była częścią performensu – skład został przedstawiony przez lidera w sposób nietypowy: wskazywał on poszczególnych muzyków, a ich nazwiska wyświetlane były na tylnej ścianie sceny. Na pożegnanie ukazały się naszym oczom słowa „Thank you and good night!”
Na uwagę zasługuje także fakt, iż Steven Wilson podczas koncertu nie łączy ze sobą muzyki z różnych swoich przedsięwzięć. Porcupine Tree, No-Man czy Blackfield to zupełnie różne sceniczne światy. To bardzo mądre posunięcie ze strony artysty. 21 października w Hali Wisły mieliśmy do czynienia z jego solowym projektem, więc mieszanie do tego muzycznego wydarzenia odmiennych brzmień nie byłoby właściwe.
Słuchając ostatniej płyty „Grace For Drowning” nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakoby Steven Wilson został odurzony pyłem taśm z archiwum Karmazynowego Monarchy, przy których ostatnio spędza dużo czasu, przywracając im blask, jakiego nigdy dotąd nie miały i ich dawną świetność oraz świeżość. Na najnowszej płycie Wilsona aż kłębi i kotłuje się od karmazynowych odcieni. Słychać było to także na scenie. Muzycy nie szczędzili sobie improwizowanych wycieczek w stylu King Crimson. Dodawało to całemu występowi dodatkowego smaku i było bez wątpienia jego wielkim atutem.
Zatem koncert Stevena Wilsona był ze wszech miar udany. Pozwolił mi ten występ inaczej spojrzeć na ostatnią fonograficzną propozycję artysty. Przekonał mnie do niej całkowicie, co świadczy tylko o wielkiej sile tej muzyki. Zawsze bardziej doceniam płyty, które dają się poznawać powoli i dopiero po jakimś czasie pozwalają się głębiej odkryć. „Grace For Drowning” do takich właśnie należy.
Na koniec chciałbym wyrazić życzenie, by również projekt No-Man dał się poznać scenicznie polskiej publiczności. Czekam z utęsknieniem na nową płytę Porcupine Tree i na każdą propozycję Stevena Wilsona. Mam nadzieję, że z trwającej obecnie trasy doczekamy się jakiegoś zapisu dźwiękowego, a może nawet dostaniemy pamiątkę w postaci Blu-ray. Oczekuję niecierpliwie na więcej i więcej. Bo dobrej muzyki nigdy dosyć.

ARB
Październik, 2011 r.