Millenium – 44 Minutes

Od wydania ostatniej studyjnej płyty Millenium minęło już prawie cztery lata. Trzeba przyznać, drogi czytelniku, że to solidny kawał czasu. Nie kryję, że „In Search Of The Perfect Melody” to jedna z moich ulubionych płyt zespołu, a już na pewno znajduje się na tym krążku najciekawsza kompozycja w całej historii zespołu „In The World Of Fantasy?”. Nie oznacza to jednak, iż zespół przespał cały ten długi czas, jaki dzieli poprzedni album i najnowsze wydawnictwo Millenium. Wręcz przeciwnie. Odnoszę wrażenie, że był to dość intensywny okres w dotychczasowej działalności grupy. Po wydaniu „In Search Of The Perfect Melody” sypnęło koncertami, co jak na Millenium – zespół, który każdy zna, ale mało kto widział ich na scenie – jest sporym osiągnięciem. Wśród tych koncertów należy wyróżnić niesamowity występ na MiniProgRockFest w Legionowie w marcu 2015 roku. Fani dostali wznowienia płyt „Deja Vu” i „Interdead” w swoich pierwotnych kompaktowych edycjach zapakowanych w zwykłe plastikowe pudełka. Warto nadmienić, iż „Deja Vu” zawiera dodatkowy dysk z materiałem „Millenium 1999”, a „Interdead” – zdaniem Ryszarda Kramarskiego – wreszcie posiada okładkę w takich odcieniach, jakich pierwotnie nie udało się uzyskać. Latem 2015 roku trafiła w ręce słuchaczy jubileuszowa składanka „Time Vehicle”. A w Kijów-Centrum Millenium zagrali spory koncert, który został wydany na 2CD oraz płycie z ruchomymi obrazkami. Wiosną tego roku lider Millenium, spełniając swoje najskrytsze marzenia, nagrał autorską płytę sygnowaną własnym nazwiskiem, inspirowaną baśnią „Mały Książę”. Tak upłynął nam czas aż do momentu, kiedy zdjąłem folię z najnowszego wydawnictwa „44 Minutes”.
Przyznam, że niechętnie słucham zamieszczanych przedpremierowo na kanale YouTube fragmentów mającego się ukazać materiału. Jeszcze gorzej znoszę podekscytowanych użytkowników Facebooka rozsiewających jak wirusa owe zapowiedzi. Unikam tego jak ognia, gdyż jestem człowiekiem starej daty i wolę poczekać na cały, oficjalnie wydany album w okładce i z tekstami. Przyznam się, że raz odsłuchałem rozpowszechnianą w ten sposób kompozycję tytułową i stwierdziłem, że poczekam na całość. Zanim odpakowałem album „44 Minutes”, doświadczyłem na żywo spotkania z czterema kompozycjami, świadomy tego, że płyta spokojnie spoczywa w plecaku i czeka na przesłuchanie w skupieniu. Nastąpił ten moment, kiedy płyta trafiła do odtwarzacza i pokój wypełniła muzyka.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to wesoły album, a widniejące na okładce motto „When our parents die, we stop being children” wprowadza słuchacza w jego klimat. Dodam do tego jeszcze dedykację dla mamy, którą Ryszard umieścił przy informacji o produkcji materiału. Nie jestem pewien, czy jego treść zostanie dobrze odczytana przez tzw. fanów zespołu ceniących sobie bardziej towarzyskie relacje z muzykami niż słuchanie muzyki. Kwestia odpowiedniego zrozumienia przekazu nie będzie stanowić treści tego tekstu. Kiedy słucham „44 Minutes” ogarnia mnie coś w rodzaju dołującej melancholii. Bynajmniej nie jest to zarzut, gdyż piszący te słowa z natury jest melancholikiem. Cieszę się z faktu, iż treścią nowego albumu Millenium jest głęboka refleksja nad upływającym czasem, kruchością życia i dystansem do niego oraz całą gamą myśli, jakie towarzyszą nam po stracie najbliższych. Generalnie jest to album oparty na poważnych tekstach. Tak się złożyło, że moja psychika jest na podobnym poziomie emocjonalnym, jak stan ducha autorów tego materiału. Myślę, że w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, w którym zabawa, biesiada z kolegami odchodzą na dalszy plan, oddając pole nostalgii. Nadchodzi czas podjęcia próby odpowiedzi na podstawowe egzystencjonalne pytania. Właśnie taka w warstwie tekstowej jest ta nowa płyta Millenium. Lekko smutna, refleksyjna. Pragnę uspokoić wszystkich tych, którzy po przeczytaniu kilku ostatnich zdań mają obawy, czy sięgnąć po ten album. Rozpraszając owe wątpliwości, piszę z pełną odpowiedzialnością, że nie wyziera z tego materiału dekadencki, pusty smutek typowy dla „plastikowych”, tzw. gotyckich zespołów.
Muzyka na „44 Minutes” w umiejętny sposób wzbogaca poważną warstwę literacką tej płyty. Bardzo stonowane, momentami dość liryczne i pełne melodii brzmienie zespołu nie pozbawia słuchacza stałych, charakterystycznych cech typowych dla Millenium. Od pierwszych sekund mamy pewność, że to jest ciągle Millenium. To zjawisko nazywa się konsekwencją. To bardzo ważna cecha, za którą cenię ten zespół. Zapewne wszyscy wiedzą, że album „44 Minutes” miał trwać właśnie tyle i ani sekundy więcej. Jednakże jakiś czas temu światem Millenium wstrząsnęła wiadomość, że Łukasz Gall pragnie pożegnać się z zespołem, nie chce już śpiewać itp. itd. Wspólnie z Ryszardem wymyślili osobliwe „Napisy końcowe”, czyli muzyczne pożegnanie fanów zespołu przez Łukasza. W ten sposób czas trwania płyty wydłużył się aż o 7 minut i 50 sekund. Zwolennicy odtwarzania muzyki z płyty winylowej pozbawieni będą przyjemności bycia pożegnanym przez opuszczającego szeregi zespołu wokalisty. Szkoda, gdyż płyta winylowa niesie ze sobą najszczerszy dźwiękowy przekaz, jaki można sobie wyobrazić, ale cóż, nie można mieć wszystkiego i trzeba zakupić dwie wersje płyty. Co się tyczy zaś wersji winylowej „44 Minutes”, to będzie ona dostępna w połowie października. Warto jednak czekać, gdyż czarny krążek tłoczony jest w Czechach, co gwarantuje wysoką jakość techniczną wydawnictwa. Dość już tych wynurzeń – zapraszam do słuchania.
Album „44 Minutes” otwiera kompozycja „The Colours Of My Life”. Kiedy ciąży na karku poczucie, że za moment przekroczymy magiczną pięćdziesiątkę na swojej osi czasu, do drzwi lekko puka nostalgia, tykający zegar jakoś szybciej odmierza sekundy i minuty, a kalejdoskop życiowych barw ma najostrzejszy i najbardziej wyrazisty odcień. Później zacznie jedynie blaknąć. Więc może to okazja, by dobrze się mu przyjrzeć i niczego nie przegapić. Tematem drugim na płycie jest „Liferunner”. W zasadzie może być on kontynuacją tego, co napisałem o pierwszym utworze. „Are We Lost?” to komentarz dojrzałego człowieka do otaczającej go rzeczywistości. Żyjemy w takich czasach, że tego typu pytanie jest jak najbardziej na miejscu, a odpowiedź nie przychodzi łatwo. Utwór „Calling!” jest jedynym, który do moich faworytów na tym albumie nie należy. Nie potrafię odpowiedzieć czemu – na dzień dzisiejszy tak jest. Tu skończy się pierwsza strona winyla, więc trzeba będzie się podnieść (co czasem bywa trudne) i zmienić stronę, CD gra jednak dalej. Utwór „My Father Always Said” już na koncercie zrobił na mnie ogromne wrażenie – głównie dzięki pełnej symboliki ekranowej projekcji. Właśnie tak w życiu jest – trochę jak podczas pierwszego wspólnego z ojcem wypadu na ryby. Czas płynie, a my ze zdziwieniem dostrzegamy, że pełen miłości i mądrości życiowej jedyny nasz przewodnik, który nas tu przywiódł, nagle posiwiał, zestarzał się i odszedł. Bogu dzięki, jeśli zostawił nam wędkę i nauczył się nią posługiwać. Często jednak siedzimy sami bezradnie, gapiąc się w toń życia. To jeden z moich ulubionych fragmentów tego krążka. Dwuczęściową kompozycję instrumentalną „Lost Teddy Bear” charakteryzuje wysmakowana wokaliza Karoliny Leszko. Piękny, głęboki i przede wszystkim mocny, wspaniały głos. Na koniec zdecydowanie najciekawszy moment na albumie – kompozycja tytułowa „44 Minutes”. Nic dziwnego – kiedy pisze się utwór dla mamy, nie może być inaczej. W tym momencie również odwołam się do koncertowej projekcji. Niby nic, tylko świeca na ekranie i płynący obok tekst, a tak bardzo wymowny obraz. Życie wymusza na nas ciągłe zamykanie drzwi, więc i teraz zgodnie z żądaniem zegara trzeba je zamknąć – dodam, że bezpowrotnie. W tym momencie analogowi słuchacze wzywani lekkim stukaniem igły na rowku odprowadzającym muszą się ocknąć, wstać i schować płytę do koperty, odprawiając przy tym odpowiedni dla tej sytuacji rytuał. Zwolennicy cyfrowego, bezdusznego, srebrnego krążka słuchają śpiewanej mowy pożegnalnej kierowanej do wszystkich wiernych fanów Millenium od Łukasza „Galla” Gałęziowskiego. Na ostatnim koncercie w Kijów.Centrum można było ten „miłosny” liścik pożegnalny przeczytać również na ekranie.
Pomimo ogromnej dawki bardzo osobistych emocji zawartych na najnowszym albumie Millenium, w ich muzyce jest wszystko to, do czego nas zespół przyzwyczaił. Od charakterystycznej gitary Piotra Płonki aż skrzy się na całej długości albumu. Ryszard Kramarski, wirując palcami po swoich klawiaturach, wydobywa z nich klimatyczną paletę dźwięków: od klasycznych melotronów, nieco nowszych moogów i Hammondów, aż po wirtualne loopy. Album „44 Minutes” wzbogacony został o szereg dźwiękowych planów pochodzących z otoczenia. Złośliwi powiedzą, że Pink Floyd robili to już dawno, a ja jednak przychylnym uchem patrzę na takie zabiegi. Zawsze lubiłem taki sposób oprawiania kompozycji. Sekcja rytmiczna w składzie: Grzegorz Bauer – perkusja i jedyny w swojej klasie bez konkurencji w polskim rockowym światku Krzysztof Wyrwa na basie stanowią niezawodny agregat napędowy zespołu. Jedyny w moim odczuciu słaby element w tych muzycznych puzzlach to Dariusz Rybka grający na saksofonie. Jest go zdecydowanie za dużo. Gra monotonnie, na tych samych dźwiękach, zmiękczając niekiedy niepotrzebnie i tak już delikatną strukturę kompozycji. Karolina Leszko jest zjawiskowa zwłaszcza w instrumentalnym temacie „Lost Teddy Bear”, a Łukasz zaśpiewał po raz ostatni. Zrobił to profesjonalnie i najlepiej jak umie. Zawsze podziwiam i zazdroszczę Łukaszowi łatwości i lekkości, z jaką posługuje się językiem angielskim. Można zarzucić zespołowi Millenium lekkie dryfowanie w kierunku popowych melodii oraz złagodzone głównie przez saksofon brzmienie, jednak ich kompozycje mają niepowtarzalny wyraz, a brzmienie wyjątkowe i trudne do podrobienia. Nie mogę pominąć Marka „Metusa” Juzy, gdyż jest on autorem bardzo sugestywnego zdjęcia na okładkę tego albumu.
Pewne jest to, że wydawnictwo „44 Minutes” nie jest na każdą okazję i być może nie od razu wszystkim przypadnie do gustu, jednak to bardzo udany, przemyślany oraz niezwykle dojrzały album, zwłaszcza w warstwie tekstowej. Czy wybitny? Tego nie wiem, gdyż dla mnie każde wydawnictwo Millenium jest na swój sposób wyjątkowe, wybitne i niepowtarzalne, ale z pewnością jest on wciągający. Wiem, że trzeba znaleźć odpowiedni czas, wewnętrzny spokój i ciszę, by smakować tę muzykę. Gwarantuję, że album „44 Minutes” zyskuje przy każdym kolejnym przesłuchaniu. A tak prościej i po ludzku, to polecam wam tę najnowszą płytę Millenium. Album wydany jak zwykle przez oficynę Lynx Music. Życzę dobrego odbioru i owocnych wrażeń.

ARB
Wrzesień, 2017 r.