U.K. – 2012 Night After Night – Kraków, Klub Studio 30.05.2012

Tak naprawdę to nie pamiętam, kiedy dane mi było przeżyć tak ekscytujące, bardzo osobiste, wręcz intymne spotkanie z muzyką. Taką fascynację wydarzeniem, jakim bez wątpienia był koncert ikony klasycznego progresywno-rockowego grania – formacji U.K. – przeżywałem w kwietniu 1997 roku podczas pierwszej wizyty zespołu Camel w naszym kraju. Od tamtych niezapomnianych chwil upłynęło mnóstwo czasu, a ja byłem uczestnikiem wielu koncertów. W zasadzie o wszystkich można by powiedzieć, że były znakomite, niektóre z nich wybitne, jedne bardzo kameralne, jeszcze inne to wielkie, widowiskowe spektakle. Wszystkie warte tego, by je przeżyć na żywo. Kilka z nich jednak to coś więcej niż zwykły koncert, jeden z wielu. To bardzo prywatne przenikanie się wspomnień, zapisanych w pamięci obrazów, odczuwanych smaków i zapachów połączonych ze sobą mozaiką dźwięków, melodii, rytmów. Są tacy wykonawcy, których dorobek, choć z gruntu skromny i niepozorny, z pozycji kolekcjonera płyt niesie ze sobą tak gigantyczny ładunek emocjonalny, tak nieziemską energię, że mając przed sobą perspektywę przeżycia kreowanego przez nich zdarzenia muzycznego odnosimy wrażenie, iż dotykamy jądra wszechświata. Tak było m.in. na koncercie grupy Camel w 1997, IQ na Burg Herzberg Festival w 2005, Colosseum i Vanilla Fudge na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty w 2011 r. Tak było i teraz na koncercie U.K.
O tym, że U.K. to żywa legenda, która powróciła do świata żywych z krainy wspomnień, pisać nie muszę. O tym, że członkowie zespołu są muzykami obdarzonymi geniuszem i związani byli z legendami rockowej sceny też wszyscy wiedzą. Fascynującą historię samej formacji U.K. fani, którzy licznie wypełnili krakowski Klub Studio, doskonale znają. Dorobek fonograficzny po stokroć przesłuchany przez te wszystkie lata wrył się tak mocno w świadomość, iż znamy każdą sekwencję tej twórczości na pamięć. A jednak za każdym razem ta muzyka czaruje, za każdym razem wprawia w zachwyt. Możliwość odbioru jej na żywo wyzwala takie emocje, o które trudno na niejednym koncercie utytułowanego artysty.
Kiedy późnym popołudniem 30 maja bieżącego roku dotarłem do Klubu Studio i kiedy po otwarciu bram weszliśmy do środka, pierwszy obraz, jaki utrwalił się w mojej pamięci to uśmiechnięte i szczęśliwe twarze fanów. A przecież koncert jeszcze się nie rozpoczął. Sama świadomość, że czeka nas osobliwe rendez-vous z naszymi ulubieńcami, wywołała już taką euforię. Sala klubu wypełniona do ostatniego miejsca. Bilety wyprzedane, więc show czas zacząć. Zająłem wygodne miejsce w trzecim rzędzie przed sceną, idealne do słuchania i prowadzenia obserwacji. Wreszcie, po 40 minutach niecierpliwego oczekiwania, na scenie pojawili się: Eddie Jobson – wirtuoz klawiatur oraz elektronicznych skrzypiec, magik i wizjoner, kompozytor, aranżer, multiinstrumentalista, postać wręcz hipnotyzująca swoją osobowością; John Wetton – basista, charyzmatyczny wokalista, człowiek legenda; Alex Machacek – gitarzysta, młody wirtuoz tego instrumentu, pochodzący z czeskiej rodziny mieszkającej w Austrii, a obecnie mieszkający i pracujący w Los Angeles; Gary Husband – perkusista, który współpracował z tak licznym gronem artystów, iż łatwiej byłoby wymienić tych, z którymi nie grał. Oto skład najbliższy ideałowi. Ja osobiście cieszę się, że nie było tu takich muzyków jak Tony Levin, którego szanuję i cenię, ale mam takie wrażenie, iż trochę go za dużo w różnorakich projektach. Warto w tym miejscu podkreślić fakt, że zespół wystąpił jako U.K., a nie jako projekt Eddiego Jobsona, tak jak to miało miejsce w listopadzie 2010 roku.
Magiczna czwórka muzyków wychodząc na scenę przywitana została gorącymi brawami, owacją taką, jaka zwykła pojawiać się na koniec koncertu. I zaczęło się. Magia i czary. Na początek mrożąca krew w żyłach „Alaska”, pełna potoczystych, syntezatorowych dźwięków, zakończona szaleńczą improwizacją, jakiej nie powstydziłoby się żadne jazzowe combo złożone z samych gwiazd. Zresztą, co ja będę tu pisał, przecież i tak wszyscy to znają. Temat ten, oryginalnie otwierający drugą stronę pierwszego albumu U.K. z 1978 r., nie przeistoczył się w „Time To Kill”, jak można by się było spodziewać. Zamiast tego zespół zręcznie przeszedł do utworu „In The Dead Of Night”. Co warte odnotowania, zagrali go tak, jak na płycie, bez przestawiania poszczególnych sekwencji, jak to miało miejsce chociażby trzy lata temu na ostatniej trasie i na koncertowej płycie „Night After Night”. Kultowe „In The Dead Of Night” w całości, z tematem „By The Light Of Day” i „Presto Vivace” na koniec. Sala Klubu Studio zamieniła się w wehikuł czasu. Nagle znaleźliśmy się w 1978 roku. Słuchamy pierwszej płyty. Miód i mleko z głośników płynące, bo oto słyszymy temat „Thirty Years”. Brawurowo wykonany materiał z fonograficznego debiutu. Z zaangażowaniem, wirtuozerską precyzją, wyobraźnią, polotem, po prostu cudnie. A to dopiero początek magicznych muzycznych sztuczek. Bo oto proszeni jesteśmy na pokoje Karmazynowego Króla, a dokładniej do czerwonej komnaty, by podziwiać „bezgwiezdne, biblijne ciemności”. „Starless” zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie. Pamiętam, kiedy to sam maestro John Wetton ze swoim zespołem wykonał ten temat na krakowskim koncercie w Hali Wisły w 1998 r. Martin Orford z IQ towarzyszył wtedy mistrzowi na klawiszach. I wydawało mi się, że piękniej już nie można. A jednak duch Purpurowego Monarchy był silnie obecny również tego wieczora. Dostojnie, z namaszczeniem wykonana pierwsza sekwencja „Starless”, pełna liryki, nostalgii, natchniona duchem melotronowego chóru przeistoczyła się po chwili w drapieżną improwizację, angażując w równym stopniu cały zespół. Alex konsekwentnie tkał gitarowymi riffami tło. John szarpał bas, patrząc gdzieś hen w górę, w gwiazdy. Gary podkreślał wyjątkowy charakter kompozycji uderzając w różnego rodzaju perkusjonalia i Eddie – po raz pierwszy w długim pochodzie skrzypiec. Cała misternie ułożona układanka doprowadziła nas do szaleńczego, a jednocześnie pełnego patosu finału. Wszyscy znamy ten utwór, prawda? A za każdym razem wywołuje niesłabnące emocje. Magia, po prostu.
Klimat ten i nastrój nie rozpierzchł się tak łatwo. Muzycy zadbali skutecznie o niegasnące emocje, podsycając ten rozpalony ogień namiętnie przeżywanych na żywo wspomnień kolejną dawką świeżych emocji pod postacią kompozycji „Carrying No Cross”. Utwór ten oryginalnie jest tematem kończącym drugi i jak na razie ostatni studyjny album „Danger Money”. Oczywiście dodam tylko dla formalności, że po każdym wykonanym utworze publiczność, której średnia tak na oko to 50 lat i wzwyż, zgotowała zespołowi owacje na stojąco. Po każdym utworze!!! Podkreślam to z premedytacją.
Emocje sięgają zenitu, choć to przecież nie koniec koncertu. Nadchodzi czas na zmianę klimatu. Zespół udaje się na lekki odpoczynek, a na scenie zostaje jeden z dwójki niekwestionowanych liderów – Eddie Jobson. Oklaski milkną, zapada cisza, światła lekko przygasają, oświetlając jedynie Eddiego i zaczyna się malowanie dźwiękiem. Mr. Jobson zaczął solowy recital od tematów ze swojej kultowej już dziś płyty „Theme Of Secrets”. Cóż za wachlarz wspomnień. Błogostan mojej duszy i spełnienie marzeń. Maestro bierze do rąk swoje przezroczyste, fosforyzujące skrzypce i rozpoczyna się szaleństwo. A zaczyna się ono od popisowego numeru „Vivaldi” z pierwszej płyty „Curved Air”. Tam po raz pierwszy na szeroką skalę świat poznał kunszt i talent Eddiego Jobsona. Publiczność docenia indywidualne popisy muzyka i wynagradza go sowicie brawami. Ukłony, uśmiechy, podziękowania i wymiana liderów. Na scenie z gitarą akustyczną pojawia się John Wetton i natchniony odśpiewuje karmazynowy temat własnego autorstwa „Book Of Saturday”. Publiczność tonie w huku gromkich braw i okrzykach zachwytu.
Na scenie pojawia się ponownie cały zespół. Magiczny wieczór trwa, muzyka płynie ze sceny: „Danger Money” i „Nevermore”. Przed tym ostatnim tematem Eddie dziękuje za tak gorące przyjęcie, skromnie informuje nas, że wśród publiczności jest jego syn, który przyleciał specjalnie z Los Angeles, by podziwiać ojca w akcji. I koniec? Nie do wiary, to niemożliwe. Publika krzyczy: „UK! UK! UK!” A także: „Rendez-Vous!” Zespół nie daje się długo prosić. Tak owacyjnie przyjęci dają z siebie wszystko mimo dość zaawansowanego wieku i zdrowotnych dolegliwości Pana Wettona. Grają kolejno „Caesar’s Palace Blues” i „The Only Thing She Needs”. Obydwie kompozycje zagrane z szaleńczymi improwizacjami, z natchnieniem i energią, rozbudowane, pełne solowych popisów poszczególnych muzyków. Zespół staje na scenie i kłania się, dziękując za wspaniały wieczór. Publiczność jest oczarowana, jednak nienasycona, a wciąż spragniona. Skanduje: „Rendez-Vous” i dostaje to, co chciała, na deser: akustyczną, niesamowicie delikatnie zagraną na fortepianie i zaśpiewaną z niebywałymi emocjami wersję „Rendez-Vous 6:02”. I to już był koniec. Niestety koniec. Pozostał jedynie smutek spełnionej baśni. I nadzieja, że tak udany powrót U.K. zaowocuje jakąś nową studyjną płytą, a światowe tournèe upamiętnione zostanie na nośniku DVD lub chociażby na dwupłytowym wydawnictwie audio, a najlepiej na dwóch LP. Tego bym sobie i innym fanom życzył.
To był naprawdę niezapomniany wieczór. Wieczór pełen wspomnień, przeżywanej na nowo tak dobrze znanej i kochanej muzyki. Koncert, gdzie muzyka występowała w roli głównej, bez specjalnej dodatkowej oprawy. Muzyków nie wspomagały żadne multimedia, ekrany, efekty specjalne. To było obcowanie z czystą muzyką, która sama potrafi się obronić. Odczuwam jednak pewien niepokój w sercu, iż coraz mniej artystów potrafi wykrzesać z siebie czystą muzyczną esencję. Mamy coraz mniej prawdziwych wirtuozów, którzy nie tylko potrafią zagrać setki dźwięków na minutę, układając je w chaotyczną improwizację prowadzącą donikąd, ale potrafią swoje techniczne zdolności pogodzić z wyobraźnią, z prostą i piękną melodią. Mam nadzieję, że moje obawy są przedwczesne i niepotrzebne. Chciałbym w to wierzyć.
Występ U.K. można by zrecenzować w kilku zdaniach, które wystarczą za cały ten obrazowy opis. Pan Piotr Kaczkowski powiedziałby: „Ładnie grali, panie doktorze”. Tomasz Beksiński zacytowałby scenę z filmu „Casablanca”: „Play it again, Sam”. A ja powiem krótko. Po wysłuchaniu i przeżyciu tego koncertu żałuję, że nie jestem chociażby na miejscu Alexa Machacka. Zawsze pozostaje mi jednak emocjonalny udział w tego typu niepowtarzalnych spektaklach. Mam też możliwość opowiedzenia o tym wam, Drodzy Czytelnicy. Chociaż tyle.

ARB
Czerwiec, 2012 r.