Kilka lat temu na prywatnym spotkaniu z krakowską bohemą artystyczną mocno napierałem na Metusa, by rozwiał choć trochę chmurę szczelnie otulającą jego artystyczne plany. Metus opowiedział mi wtedy jeden ze snów o czarnych motylach, które przybywały z bliżej nieokreślonej przestrzeni, spadały na ziemię i umierały. Artysta wzruszony ich kruchym losem podnosił obumarłe stworzenia, a one ożywały w jego dłoniach i odlatywały. Metus zapewnił, że ten sen odbije się szerokim echem na jego nowej płycie. Zaznaczył jednak, że na nowy album trzeba będzie trochę poczekać. Wprawdzie jego szuflada gromadzi setki gotowych utworów, jednak trzeba wszystko dokładnie przemyśleć, zanim zrobi się następny krok. Tak mówił Marek Juza, czyli Metus jesienią 2014 roku. Sięgnąłem także pamięcią do jednej z moich audycji w Radio Nowinki w styczniu 2012 roku, której gościem był Metus. Opowiadał wówczas o tym, że marzy mu się nagranie płyty, na której obok jego niskiego głosu pojawi się wysoki żeński wokal. Od czasu do czasu z obozu Metusa docierały jakieś sygnały o tym, że będzie nowa płyta, że nadszedł już czas, aby kolejną porcję artystycznych doznań przekuć na niebanalne dźwięki i podarować wiernemu gronu swoich wielbicieli. Oto nastał listopad 2016 roku. Późna jesień to pora przenikliwych chłodów, mżących deszczy, pełna szarości i wilgoci. To taka pora, kiedy chce się nastawić muzykę, zapalić świece, zaparzyć aromatyczną kawę i dać się ponieść fali subtelnej muzyki. W takich okolicznościach przyrody pojawia się on – Metus ze swoją ósmą studyjną płytą „Black Butterflies”, na której realizuje swoje wcześniej opowiadane marzenia.
Metus obecny jest w mojej przestrzeni muzycznej od 10 lat i ciągle ma niewyobrażalną moc poruszania mojej wrażliwości. Długo oczekiwany i wyśniony przez artystę album potwierdza wszystko to, co napisałem o Marku jako artyście w recenzji „Source Of Life” z 2012 roku. Jest jednak mała różnica pomiędzy tym, jak sam Metus traktował swoją twórczość przed laty, a jak myśli o niej w chwili obecnej. Metus postanowił wyjść z ukrycia i pokazać się szerszej publiczności, zaistnieć w świadomości wielbicieli muzyki nie tylko jako pozostający w cieniu śpiewający poeta znany jedynie z płyt, lecz również jako wykonawca stojący na scenie, twarzą w twarz z publicznością. Taka wizja konfrontacji z publicznością towarzyszyła mu już od jakiegoś czasu. Album „Black Butterflies” został przygotowany z głęboką świadomością nadania mu również koncertowego życia. Wierzę, że to posunięcie przysporzy artyście samych korzyści.
Tymczasem skupmy się na samym albumie „Black Butterflies”. Ilekroć sięgam po tę płytę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dotykam bardzo prywatnej przestrzeni artysty. Podobne odczucia mam gdy sięgam po muzykę Deine Lakaien czy Petera Hammilla. Metus zaprasza słuchacza do swojego świata, a słuchacz musi chcieć przyjąć jego zaproszenie, by zrozumieć sposób jego narracji. Muzyk na „Black Butterflies” nie idzie na kompromis, nie rozgrywa bliżej nieokreślonej gry ze słuchaczem, nie uśmiecha się głupio do niego, by zaskarbić sobie jego przychylność. Jak na poprzednich płytach, tak i na ostatniej Marek Juza zaprasza do przeżycia wraz z nim jego historii, urealnia swoje często mroczne i niełatwe sny. Swoje poetyckie wizje oprawił on jak zwykle wyjątkową muzyką. Można w tym miejscu rozwinąć pełen wachlarz skojarzeń, jakie mamy słuchając materiału z „Black Butterflies”. Myślę, że szkoda na to czasu. Lepiej zagłębić się w muzyczną otchłań Metusa bez dywagacji co i kogo przypomina nam brzmienie poszczególnych utworów.
Metus, tworząc muzykę na swoich warunkach, zawsze imponował mi swoją oryginalnością i niezłomnością wobec rynku. Nie inaczej jest na najnowszym albumie. „Black Butterflies” zawiera dziewięć starannie zaaranżowanych i z pasją wykonanych kompozycji, z których nie sposób wyróżnić jakiejkolwiek. Wszystkie utwory stanowią zamkniętą, a jednocześnie bardzo rozmytą i mglistą całość, z której trudno wyodrębnić pojedyncze kompozycje. Ja uwielbiam tak konstruowane albumy. „Black Butterflies” trzeba słuchać od początku do końca z ogromnym skupieniem dlatego, by nie umknął nam żaden istotny szczegół. Cała płyta utkana jest z wielowarstwowego brzmienia. Oprócz typowych dla rockowego instrumentarium gitar, klawiszy, basu i perkusji pojawiają się skrzypce i wiolonczela, wzbogacając brzmienie o element bliżej nieokreślonej tajemnicy. Wyjątkowość „Black Butterflies” polega na oderwaniu od nieciekawej obecnie rzeczywistości. Przeciętny odbiorca, karmiący się brzmieniem strumienia MP3, odtwarzając tę płytę ze swojego telefonu nie pojmie istoty tego dzieła. Do jego zrozumienia potrzeba spokoju, wyciszenia oraz izolacji. Muzyki Marka Juzy trzeba słuchać głośno, by całą otaczającą nas przestrzeń przeniknęły tytułowe czarne motyle. Tylko wtedy istnieje szansa na zespolenie naszej wrażliwości z wrażliwością Metusa i utonięcie w bezkresnej otchłani wyobraźni artysty.
Gwarancją wysokiej jakości nowego materiału Metusa jest studio nagraniowe Lynx Music. Doskonale wyważone proporcje, wysmakowane brzmienie instrumentów klawiszowych i gitar oraz wyjątkowo wyraźna sekcja rytmiczna są wizytówką tego miejsca. Warto podkreślić, że na tle muzycznego bezkresu nie ginie żaden dźwiękowy dodatek. Przede wszystkim jednak Metus to niepowtarzalny i wyjątkowy głos przenikający słuchacza, biorący jego duszę w słodką niewolę wyśpiewywanych fraz. Jest to głos czysty, o szerokiej skali, którego nie trudno rozpoznać. Prowadzi słuchacza przez całą płytę, nie pozwalając oderwać się od niego ani na moment. Ten głos jest jak instrument i nawet jeśli Metus jest już tak zanurzony we własnym wszechświecie, że śpiewa na wydechu, gubiąc wyrazistość tekstu, to i tak brzmi pięknie, oryginalnie i niebanalnie. Bez wątpienia to jeden z najciekawszych głosów w polskiej muzyce rockowej. Słychać, że z płyty na płytę Marek rozwija się, przybywa coraz więcej instrumentów. Aranżacje są odważniejsze, bardziej urozmaicone.
Warto dodać, że album „Black Butterflies” ukazał się także w wersji polskojęzycznej jako „Czarne motyle”. Już raz Metus podjął się takiego eksperymentu, nagrywając „Out Of Time”. Jednak wtedy artysta ograniczył się do nagrania polskiej i angielskiej wersji językowej do tych samych utworów. Teraz jest inaczej: „Black Butterflies” i „Czarne motyle” to nie takie same aranżacje. „Black Butterflies” jest bardziej rockowa, mroczna i dynamiczna zarazem. „Czarne motyle” zawierają bardziej akustyczne i subtelniej zagrane utwory. Dla lepszego zrozumienia przekazu Metusa zalecam posiadanie obu wersji.
Nie można pominąć towarzystwa, w jakim Metus nagrał swoje ósme arcydzieło. A wygląda to tak: Marek „Metus” Juza odpowiada za poetycką stronę albumu, muzykę, otchłanny wokal oraz aranżacje, projekt graficzny – krótko mówiąc: za całość. Pomagają mu w tym: Krzysztof Lepiarczyk – klawisze, Marcin Kruczek – gitary, Grzegorz Bauer – perkusja, Krzysztof Wyrwa – gitara basowa, Piotr Bylica – wiolonczela, Agnieszka Reiner – skrzypce i Dagmara Ćwik – wokale żeńskie. Tak doborowej obsady życzę każdemu artyście. Wyjątkowe kompozycje, niebanalne aranżacje, interesujące teksty, doskonała jakość nagrania i wykonania materiału uczyniły „Black Butterflies” najlepszym polskim albumem 2016 roku.
Teraz czas na pierwsze wyjście z mroku (podobieństwo do pewnego tytułu zupełnie przypadkowe) i konfrontację studyjnej otchłani Metusa z realiami sceny. Doniesiono mi życzliwie, że koncert w Chorzowie był sukcesem. Ja czekam z utęsknieniem na krakowski występ artysty i obiecuję sobie po nim wiele. Czuję także, że nie będę zawiedziony. Nie omieszkam napisać o tym występie. W imieniu artysty zapraszam na wszystkie planowane w przyszłości koncerty. A na razie proponuję zanurzyć się głęboko w jego najnowszej muzyce. Gwarantuję, że ma ona działanie terapeutyczne. Po przygodzie z „Black Butterflies”, ale także z innymi albumami Metusa nabierzesz, drogi czytelniku, dystansu do rozwrzeszczanej rzeczywistości pełnej banału. Ja bez cienia wątpliwości mam ochotę podążać muzyczną drogą, którą wytyczył Metus, gdyż jego twórczość trzyma się z dala od list przebojów, kolorowych pisemek, telewizji śniadaniowych i wszystkich tych komercyjnych bzdur, które – o zgrozo – opanowują już nie tylko muzykę popularną, ale także zagarniają coraz ambitniejsze rejony muzyki rockowej. Na szczęście istnieją wykonawcy oraz słuchacze stroniący od tego nienajlepszego ze światów. Dobrze byłoby, by ich drogi jakimś cudem się zeszły.
ARB
Kwiecień, 2017 r.