C-Sides – Devitrification

White Knight Records to świeża oficyna wydawnicza na artrockowym rynku. Inicjatorem tego przedsięwzięcia jest Rob Reed. Multiinstrumentalista, kompozytor, aranżer, a także producent, lider cenionej przez fanów formacji Magenta i producent kilku ciekawych płyt z naszą ulubioną muzyką, w latach 90. kierował projektem Cyan. Rob Reed ze swoimi artystycznymi wizjami nie mieścił się w ramach narzucanych mu przez poprzednich wydawców, chciał poczuć się panem własnych pomysłów, jak wielu jego kolegów z branży, więc prócz komponowania, nagrywania i koncertowania stał się również wydawcą. Jego wydawnictwo to „Biały Rycerz”. Nazwa szlachetna i zobowiązująca. Zanim doczekamy się nowego albumu Magenty pod banderą White Knight Records, mamy dwie dość ciekawe pozycje otwierające płytowy katalog wytwórni. O albumie włoskiej formacji AltaVia już pisałem. Teraz pora na C-Sides i ich debiutancką płytę zatytułowaną „Devitrification”.
Trzej byli członkowie Magenty: Dan Fry, Martin Rosser i Allan Mason-Jones utworzyli własny zespół. Ich wspólna wizja muzyczna zaowocowała omawianym debiutanckim krążkiem. Przyznam, że kiedy przeczytałem informacje o płycie, zrobiło mi się ciepło na sercu, bo pałam bezgranicznym uwielbieniem dla muzyki wychodzącej spod pióra Roba. Jeżeli pod nowym projektem podpisują się trzej byli członkowie Magenty i wydaje go Rob Reed, to koniecznie trzeba tę płytę nabyć.
Wyznać muszę, iż doznałem lekkiego rozczarowania po pierwszym przesłuchaniu tego krążka. Po kilku przesłuchaniach było już znacznie łatwiej z przyjęciem tej muzyki. Czy spodziewałem się zbyt wiele? Być może. Zamiast rozbudowanych, barwnych, wielowątkowych, długich utworów, album zawiera dziewięć dość krótkich kompozycji o nieskomplikowanej formie i budowie. C-Sides to raczej „power trio”, a nie kolejny artrockowy zespół. Brzmienie C-Sides jest dość pospolite. Ściana gitar, z ciekawymi tu i ówdzie solówkami, garażowa perkusja – to jej brzmienie najbardziej mnie irytuje. Najciekawsza część składowa brzmienia to gitara basowa, natomiast śpiew – też dość pospolity. Po pierwszych trzech kompozycjach w ogóle nie poczułem klimatu. Zupełnie nie mogłem wejść w to brzmienie. Sytuacja ulega zmianie od utworu czwartego „Stand Up”. To dosyć rozbudowana kompozycja jak na ten materiał, trochę w klimacie ostatnich dokonań King Crimson. Do końca albumu jest już tylko lepiej. „Devitrification” to najciekawszy utwór na tym wydawnictwie. Trzyczęściowa kompozycja, jeszcze bardziej nasycona karmazynowymi klimatami w części pierwszej. Gitary, chórki, perkusja trochę jak z „The Power To Believe”. Części druga i trzecia są akustyczne, wypełnione przestrzenią, delikatne w odbiorze. Osobiście uważam, iż trio powinno zanurzyć się w akustyczne klimaty, gdyż znacznie lepiej im to wychodzi. Bardziej soczyste brzmienie kreują panowie bez napędzania gitar tą całą elektroniczną maszynerią. Utwory „Let It Go” i „Way I See” zamykające ten krążek to powrót do typowego, silnego, rockowego grania. Kompozycja tytułowa, choć bardzo dobra, to jednak za mało, by mówić o tym albumie jako o zjawisku, nadziei na przyszłość. Kolekcjonerom nowinek rockowych na pewno przypadnie do gustu, ale moim zdaniem nie jest obowiązkową pozycją na półce z płytami.
Pragnę nadmienić, iż nie jestem zorientowany na jedyny, neoprogresywny kierunek. Wręcz przeciwnie. Uwielbiam chropowate, mocne, przyprawione szczyptą psychodelii i spacerocka brzmienia Monkey3, 35007, Øresund Space Collective, Amplifier czy Long Distance Calling. Na płycie „Devitrification” brakuje tej siły, tego uderzenia, tej ściany dźwięku, jaka zapewne miała się tu znaleźć. Wyraźnie słychać dążenia muzyków do takiego silnego, energicznego grania, jednak na lepsze efekty pracy C-Sides będziemy musieli poczekać. Mimo iż album nie wgniata w fotel, polecam tę płytę chociażby po to, by zobaczyć, jak wielobarwna jest muzyka określana mianem progresywnego rocka i jak niesłusznie jest ona spychana na margines. Zapewne ze strachu przed poznaniem nowego, z niewiedzy, z braku chęci na zmianę dotychczasowych upodobań, które zazwyczaj kreują media, a te – jak wiemy – od lat nie traktują muzyki dość głęboko we wszystkich jej odmianach. Płyta warta poznania i choćby kilkukrotnego przesłuchania. Być może jeszcze nie odkryłem jej do końca... Posłucham raz jeszcze.

ARB
Październik, 2011 r.